[ Pobierz całość w formacie PDF ]
profesora Hoffmeistra, czy ich pijane i chciwe dzieci - nie wiadomo. Nie wiadomo, kto
dopuścił się zbrodni, ale zbrodnia została dokonana. Nie było bobrów nad Pasłęką. Teraz już
Szarkowi nie chodziło o prawdę naukową. Chodziło o prawo. O zemstę za bobrowe życie.
Jeśli poświęcił noce czuwania, aby pomścić na rysiu śmierć jednej samicy, to tym bardziej nie
mógł pozostać bezczynny teraz.
Wizyta w lokalnym posterunku MO na zawsze pozostanie w pamięci młodego uczone-
go.
Literatura czasów socrealizmu utrwaliła pewien schemat oficera służb bezpieczeństwa.
Nie ogolony, czerwone z niewyspania oczy. Młody oficer był ogolony, schludny, oczy jak
oczy, tyle tylko, że biurko również miał zawalone papierami. Słuchał uważnie tego, co mu
donosił wzburzony naukowiec. Zapisał sobie słowo żeremie i podsunął kartkę przed oczy
rozmówcy, czy nie popełnił błędu, pierwszy raz bowiem pisze coś takiego. Spytał, czy zna
sprawców przestępstwa, a zaraz potem, czy ma sens rejestrowanie sprawy, skoro znalezienie
sprawców jest bardzo mało prawdopodobne? Spadnie nam tylko wskaznik wykrywalności -
perswadował osłupiałemu Szarkowi. Nie po raz pierwszy bobry otwierały mu oczy na rzeczy-
wistość.
- Widzi pan - kontynuował sympatyczny młody człowiek - ja muszę znalezć właścicieli
dziewiętnastu kilometrów pluszu. Tak, tak, dziewiętnaście kilometrów, tyle co stąd do tych
pańskich żeremi, wyłożyć by tym można drogę przez las do samej Podony. Złapaliśmy cięża-
rówkę z takim transportem i oba końce w wodę, ani skąd jedzie, ani dokąd... Widzi pan, to
jest robota, czasu na bobra łatwo nie znajdę, a przecież zwierzaki i tak już nie żyją...
- Bobrów nie ma, ale nasz spór pozostał - powiedział z mocą Nikodem Szarek, patrząc
na leżące na biurku profesora Sławuty trzy egzemplarze jego oprawionej pracy.
- Panie Nikodemie... - powiedział ze współczuciem profesor. Był spokojny, zrównowa-
żony, wrócił opromieniony sławą wielkiego sukcesu. Jego wystąpienie drukował wielojęzy-
czny almanach Zwiatowego Kongresu Bobra, jako pierwszą pozycję otwierającą numer.-
Panie Nikodemie - powtórzył raz jeszcze - niech mnie pan dobrze zrozumie, będzie lepiej dla
wszystkich, dla nas i dla nowych bobrów, jeśli tę sprawę zostawił pan w spokoju...
- Tych bobrów już nie ma - powiedział z męką Nikodem.
- Ale my jesteśmy. My, Polacy. I trzeba pomyśleć, która prawda jest dla nas korzy-
stniejsza, ta, która poszła już w świat - dumnie trzepnął o biurko egzemplarzem almanachu -
czy ta, którą pan, na przekór światu - teraz dotknął dłonią trzech spiętrzonych egzemplarzy
pracy doktorskiej Szarka, delikatnie, jakby się bał ukłucia - na przekór światu, powtarzam,
usiłuje lansować. Ja mam na ten temat wyrobione zdanie. A teraz miła dla pana wiadomość.
Rada senatu uznała za właściwe wyznaczyć termin obrony pana pracy...
- Dziękuję - wyszeptał oszołomiony Szarek.
- Uznałem, że pana tekst poświęcony badaniom nad cechami wyróżniającymi ptactwo
wędrowne od osiadłego jest znakomity i praca w zasadzie całkowicie gotowa do przyjęcia.
Ma pan rację, że iloraz inteligencji ptactwa wędrownego jest mniejszy. %7łe kompensuje ono
orientacją przestrzenną inne braki, powiedzmy - woli i charakteru. Cechy, które nakazują
ptakom osiadłym walczyć o byt w naturalnych warunkach ich ojczyzny. Gratuluję...
KTOZ MUSI KRAJA
I
Nie ujechałem więcej niż dwadzieścia kilometrów od Szczurzyna... Wyjeżdżał z bo-
cznej drogi. Zahamował i w chwili, gdy dodałem gazu, ruszył do przodu, blokując całą szero-
kość drogi.
- Dobrze, że balonik mi nie pękł, jak dmuchnął - relacjonował potem milicjant z
Komendy Ruchu, który pojawił się przy moim szpitalnym łóżku, by odebrać zeznania.
- U nas rzecz zwykła, prawda panie ordynatorze? - zwrócił się z nagła do asystującego
mu doktora. August Fajer, potężny, atletycznie zbudowany mężczyzna, czemuś się zmieszał.
- Taki to już couleur locale naszego Szczurzyna... - odpowiedział, lecz nagle surowo
ponaglił milicjanta, żeby się już zabierał, bo chory jest zmęczony.
Trzeba przyznać, że pijany właściciel stawów rybnych urządził mnie niezle. Lekki
wstrząs mózgu i złamanie obojczyka - to by było to! - poinformował mnie ordynator, gdy
odzyskałem przytomność.
Nie było mi w głowie pytać o mój samochód. Interesowała mnie chwila bieżąca. Leża-
łem w niedużym dwułóżkowym pokoju. Usłyszałem jeszcze jak przez mgłę, że warunki tu
spartańskie, jedyna separatka teraz, dzięki uprzejmości ordynatora, zmieniona na pokój
podwójny. Nie kojarzyłem, że chodzi o drugiego Ordynatora - ex doktora Michała Chymzę,
emerytowanego lekarza, leżącego tu po niezbyt rozległym zawale .
Zaniosło mnie do tego pechowego Szczurzyna zupełnie bez sensu. Wina młodej biblio-
tekarki, która co rok odzywała się w majowym okresie natarczywych błagań i ponagleń o
spotkania autorskie. Nie jezdziłem już od lat dziesięciu, ale gdy z okazji jej piątego doroczne-
go telefonu jęknęła, że widocznie młodość się skończy, a pana tu nie zobaczę rozbawiony
jej dobrze zagranym tragicznym tonem spytałem, ile to liczy w ogóle wiosen, nie tych od
autorskich wieczorów? Gdy usłyszałem, że skończyła dwadzieścia trzy, roześmiałem się,
ale jakiś absurdalny samczy odruch nakazał mi kontynuować tę rozmowę. No i masz swoje
honorarium za wieczór autorski w Bibliotece Miejskiej w Szczurzynie. Cóż z tego, że moja
młodociana entuzjastka, pani Agnieszka, zafundowała mi do podpisu ze dwadzieścia moich
książek, przechwalając się, że jak zrobią kiedyś teleturniej z Bratnego , wygra go w cuglach,
co z tego, że miała zadzwonić, jeśli się pojawi w Warszawie, gdy oto leżę, stary i zrujnowany,
i czekam, kiedy mnie stąd wypuszczą.
Niezbyt rygorystycznie przestrzegałem zaleceń Ordynatora. Mój współlokator, ów eme-
rytowany lekarz po zawale, upewnił mnie zresztą, że jestem tu w pokoju pod fachową opieką
[ Pobierz całość w formacie PDF ]