[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Tom?
- Nasz syn. Jedynak.
- Jest mi naprawdę przykro - powiedział Lloyd. - Proszę... oto i pierwsze danie.
Rozpoczęli od cocquilles St. Jacques w lekkim sosie marengo. Gdy jedli, Louis
przyszedł z kuchni zapytać, jak im smakuje. Był szczupłym, drobniutkim Francuzem z
Marsylii, z zapadniętą klatką piersiową, woskowej bladości twarzą i ograniczoną znajomością
angielskiego. Lecz gotować umiał wyśmienicie, przyprawiał zaś swe dzieła z taką precyzją, z
jaką pianista uderza w klawisze. Był chodzącym zaprzeczeniem teorii Paula Prudhomme'a, że
każdy kucharz ważący mniej niż sto pięćdziesiąt kilogramów jest do niczego.
- Louis, to jest niezrównane - odparł Lloyd. Louis skromnie potrząsnął głową.
- Może nie aż niezrównane, monsieur... Ale dokładnie takie jak być powinno.
Gdy już poszedł z powrotem do kuchni, Lloyd potrząsnął głową i uśmiechnął się.
- Czy pani to słyszała? Takie jak być powinno . Ten człowiek nie uznaje
kompromisów. Widywałem, jak wyrzucał do śmieci homary tylko dlatego, że nie podobał mu
się kolor ich skorupek.
- Wie pan, że mnie pan zaskoczył - odrzekła Kathleen. - Nie wygląda pan na człowieka,
który chciałby otworzyć restaurację.
Lloyd wzruszył ramionami.
- To był zupełny przypadek, jak sądzę. Miałem powyżej uszu ubezpieczeń,
potrzebowałem swobody. Myślałem o otwarciu własnej firmy, produkującej doczepne silniki
do łodzi... w rzeczy samej miałem do tego lepsze kwalifikacje niż do czego innego. Potrafię taki
silnik złożyć i rozłożyć z zamkniętymi oczyma. Ale pomyślałem sobie, gdzie w tym jakaś
klasa, gdzie prestiż? Co to za przyjemność?
- Ale prowadzenie restauracji to taka ciężka praca.
- Pani chyba żartuje? To nie żadna praca. To całkowite i dogłębne dobrowolne
niewolnictwo od świtu aż do nocy. A klienci i tak nie są zadowoleni.
Zwiadomość, że są tu razem z powodu żałoby, nie opuszczała ich do końca przystawek.
Lecz przy halibucie na kwaśno zdali sobie sprawę, że łączy ich dużo więcej niż nagła śmierć
ukochanej osoby. Oboje lubili teatr, muzykę i sporty wodne. Oboje przepadali za Marią Callas,
Robbiem Robertsonem i Woodym Allenem.
- Jesteś nadzwyczajny - powiedziała mu Kathleen, gdy opuścili Bazę Rybną i
odetchnęli ciepłym powietrzem nocy. - Trudno się dobrze bawić w takich okolicznościach, ale
rzeczywiście bawiłam się świetnie.
- Zwiat nie przestanie się kręcić, choćby nie wiadomo co się zdarzyło - odpowiedział jej
Lloyd. - A teraz może odwiozę panią do domu? Swój samochód może tu pani zostawić na
parkingu, a jutro każę któremuś z kelnerów, żeby go odprowadził.
- Aż do Escondido? Daj spokój, Lloyd, jest pan zmęczony. Mogę wziąć taksówkę.
- Cóż... jeśli to nie zabrzmi zbyt obcesowo, to może najpierw wejdzie pani do mnie
czegoś się napić, a pózniej zadecyduje, na co ma ochotę.
Ujęła go za rękę.
- To wcale nie brzmi zbyt obcesowo. W rzeczy samej zaproszenie jest bardzo kuszące.
Z powietrzem wdychał woń jej perfum, Ombre Rose, w świetle latarni drobne niteczki
jej włosów zyskały dodatkowy połysk. W jakiś sposób zwykła czarna sukienka czyniła ją
jeszcze bardziej ponętną. Nie ma co udawać: Kathleen bardzo mu przypadła do gustu.
Wsiedli do BMW i Lloyd wyprowadził samochód z parkingu.
- Nie mogę wyjść z podziwu nad pańską tablicą rejestracyjną - rzekła Kathleen.
- Co, RYBKA? Nie wiem. Mnie ten dowcip już trochę się znudził.
Długimi serpentynami zjeżdżali w dół szosą, która powinna doprowadzić do North
Torrey. Było nieco mglisto, nadchodziła oceaniczna nocna mgła i palące się wokół światełka
były zamazane i rozmyte.
- Wie pan, co Mike zawsze mi powtarzał? - odezwała się Kathleen.
Lloyd rzucił jej szybkie spojrzenie.
- Proszę mówić dalej. Co zawsze pani powtarzał Mike?
- Opowiadał, że kiedy zmarł jego dziadek, pojechał daleko na północ, aż do Eureka, a
nawet jeszcze dalej. Powiedział, że to było najważniejsze doświadczenie duchowe w całym
jego życiu. Stał zimą nad brzegiem morza daleko na północy i słyszał, jak jego dziadek
przemawia do niego głosem donośnym jak dzwon. Mówił, że dziadek powiedział mu, iż nikt
nie umiera, póki nie zostanie całkiem zapomniany, póki wszyscy ci, którzy go pamiętają,
również nie umrą.
- Wydaje mi się, że to prawda - powiedział Lloyd. - Sądzę, że dzięki temu odrobinę
łatwiej to znieść.
- No cóż, może i tak - odparła Kathleen. - Ja jednak uważam, że czułabym się lepiej,
gdyby Mike odszedł na dobre. Zniknął, rozumie pan, o co mi chodzi? Tak jakby go nigdy nie
było. Mój Boże, Lloyd, jeszcze tydzień temu był żywy. Trzymał mnie w ramionach. A teraz nie
zostało nic. Nic! Doprawdy, trudno mi się z tym pogodzić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]