[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Bagnety?
- Zespolą się z pochwą, a nie mam ochoty mieć koło siebie kupy chłopa z nożami w dłoniach.
Strach pomyśleć, gdyby któryś przewrócił się podczas przejścia. Coś mi chodzi po głowie, ale to
może być broń niekonwencjonalna. Jak mi się wykluje, dam znać.
Wyruszyliśmy następnego dnia, ponieważ Coypu musiał zmajstrować znacznie większe przejście
niż używane do tej pory, a ja musiałem załatwić uzbrojenie, które wymyśliłem. Przy okazji oboje z
Angeliną mieliśmy dość okazji, by nadrobić braki w wyżywieniu, czemu oddawaliśmy się z
entuzjazmem.
Nowe urządzenie robiło wrażenie - Coypu podłączył się bezpośrednio do głównej sieci
energetycznej planety za pomocą kabla półmetrowej średnicy Przewód prowadził do sali balowej
zamienionej w elektroniczną puszczę. Na środku parkietu stały pełnowymiarowe drzwi dużego garażu
wraz z framugą i podtrzymującym stelażem. Z tyłu nie wyglądały wcale, bo nie miały tyłu. Albo go
nie było, albo nie był widoczny. Wystarczył widok z przodu.
- Zerknij no, czy trafiliśmy - zaproponował zasiadający za konsoletą Coypu.
Uchyliłem ostrożnie drzwi i czym prędzej je zatrzasnąłem, w czym wybitnie pomogło mi
wylatujące przez nie powietrze, wysysane przez ciemność za drzwiami.
- Trafiliśmy w próżnię - poinformowałem go ponuro.
- Aha - ucieszył się, nie wiedzieć czemu - To tu go trochę... i tu... spróbuj teraz!
Spróbowałem
I zobaczyłem rozdęte słońce na czerwonym niebie.
- Trafiłeś - oświadczyłem, zamykając drzwi - Zawołać wojsko?
- Kiedy tylko będziesz miał ochotę - poinformował mnie uprzejmie - Jestem gotów.
Więc zawołałem.
Marines wmaszerowali, ustawili się w dwuszeregu i wyprężyli się na baczność.
- Spocznij! - poleciłem - Przygotować się do pobrania broni.
James i Bolivar podjechali dwoma akumulatorowymi mini-kontenerami. Otworzyłem drzwi
pierwszego i wyjąłem długi na metr, twardy, białawy kształt o przyjemnym zapachu.
- Uzbrojenie podstawowe węgierskie suszone salami, po jednym na głowę - wyjaśniłem - Równie
skuteczne co pałka, ma jednak tę przewagę, że w razie potrzeby da się zjeść. Zastanawiałem się nad
kompozytowymi nożami, ale musiałyby być w papierowych pochwach, co w praktyce dałoby ten sam
efekt jak bagnety trzymane w rękach. Kapitanie, proszę przystąpić do wydawania broni.
- Nie wygłupiasz się przypadkiem? - spytała podejrzliwie Angelina.
Sądząc po minie Sybil, nie ona jedyna miała podobne wątpliwości (na Marines wolałem me
spoglądać).
- Nie wygłupiam się - powiedziałem poważnie - W praktyce można by zabrać wyłącznie kije, bo
kilkudziesięciu ludzi z gołymi nożami to, nawet przy wyszkoleniu Marines, proszenie się o kłopoty.
Zamiast kija może być sucha kiełbasa, ma dwie zalety po pierwsze w razie przedłużającego się
pobytu można ją zjeść, po drugie, tubylcy, jak dostaną kilka, nie będą nas atakować, tylko pobiją się
między sobą o łup. A dziesięć kilo salami we wprawnych rękach to aż za dużo jak na Slakeya.
- Nie podgryzać! - pouczył podkomendnych kapitan - Jesteśmy gotowi!
Wziąłem więc swoją przydziałową - przecież nie będę latał bezbronny - i wskazałem nią drzwi do
garażu.
- Gotowe, Coypu?
- Cały czas.
- W takim razie do ataku biegiem marsz!
Widok był piękny, a tempo godne pozazdroszczenia - oni naprawdę byli doskonale wyszkoleni.
Cała kompania - plus Sybil - znalazła się w Piekle w dziesięć sekund.
My podążyliśmy nieco dostojniej, acz nie zwlekając.
Gdy wyszliśmy z pieczary, tyraliera posuwała się w kierunku wzgórz.
- Upiorne miejsce - przyznała Angelina
Jakby na poparcie jej słów, odezwał się pobliski wulkan, trzęsąc podłożem.
- Toteż będziemy się spieszyć - odparłem zgodnie z prawdą Nieopodal dwóch tubylców
naskoczyło na jednego z żołnierzy, ten zdzielił pierwszego na odlew, tyle że za bardzo się przyłożył i
pękło salami (wyłączając jednakże napastnika z dalszej walki). Musiało przy tym zapachnieć
smakowicie, gdyż drugi natychmiast przerwał atak, złapał urwany kawał kiełbasy i pognał, aż się za
nim zakurzyło.
- Działa! - ucieszyła się Angelina - Jesteś genialny!
- Dziękuję, wiem - odparłem skromnie.
- Kryć się, jesteśmy pod ostrzałem! - rozległo się z przodu. - Skokami naprzód!
Minęło nas dwóch Marines niosących trzeciego.
- Czysty postrzał - poinformował mnie idący z przodu - W hotelu na wszelki wypadek założyliśmy
szpital polowy.
Zwolniliśmy kroku - jak na jednego wariata z bronią palną, kompania Marines to i tak lekka
przesada, lepiej było nie plątać się im pod nogami. Rozumowanie okazało się słuszne - po kilkunastu
sekundach zjawił się goniec z informacją, że już go mają. James i Bolivar zajęli się jeńcem, a
Marines utworzyli wokół podwójny pierścień. Jeden wokół nas, drugi nieco szerszy wokół kawałka
terenu, na którym działaliśmy. Większy miał powstrzymać atak Slakeyów, mniejszy zapewnić spokój
Jamesowi, gdyby któryś z napastników się przebił przez większy, albo zmaterializował za nim.
Złapaliśmy z Bolivarem szamoczącego się i toczącego lekką pianę Slakeya, by umożliwić
Jamesowi wprowadzenie go w trans, któremu jednak nie bardzo to wychodziło.
- Nie mogę, cholera, skupić na sobie jego uwagi - jęknął w końcu James - Nigdy nie pracowałem z
takim wariatem.
- Poczekaj! - Odłamałem kawał salami i podsunąłem go leżącemu pod nos, co przyniosło
natychmiastowy efekt: przestał się szarpać, pociągnął nosem i kłapnął zębami.
Podałem Jamesowi salami i uśmiechnąłem się lekko.
- Jak długo mu nie dasz gryza, na pewno będziesz miał jego niepodzielną uwagę.
- Jesteś głodny - zaintonował James. - Głodny i śpiący... A potem przestałem go słuchać, bo
zaczęło być ciekawie.
- Cisza! - ryknął Slakey w dwurzędowym garniturze, gnając ku nam.
Najbliższy żołnierz zdzielił go mierzonym ciosem w bok głowy (mierzonym, gdyż Slakey padł jak
ścięty, a salami pozostało całe).
A potem nastąpił atak falowy zróżnicowanego liczebnie wroga. Dobrze się złożyło, że wzięliśmy
tylu Marines, ponieważ w szczytowym okresie mieliśmy ze trzy tuziny napastników i to
pojawiających się z różnych stron, na szczęście na ogół za zewnętrznym kręgiem. Sądząc po braku
uzbrojenia - odliczając taki sprzęt podręczny jak noże, gazrurki czy inne utensylia kuchenne, albo
zabawki majsterkowicza - arsenału na podorędziu nie mieli. Jeden zmaterializował się prawie
między nami, ale miał pecha - najbliżej niego była Angelina. Od momentu pojawienia się aż do
zniknięcia cały czas służył jej za worek treningowy do ciosów zadawanych rękoma i nogami. Jego
szczęście, że nie miała przy sobie noża. Wróciłby tam, skąd przybył, w postaci plasterków,
podejrzewam, że niezbyt grubych (by na dłużej starczyło przyjemności).
I nagle atak się skończył, równie nagle jak się zaczął, a nasz jeniec zajął się radosnym
przeżuwaniem salami wręczonego mu przez Jamesa w nagrodę.
- Wietrzę podstęp! - uprzedziłem. - Mogą wrócić kupą.
- Nie sądzę - odezwał się James. - Wszyscy wiedzą to, co jeden, więc nie jest tajemnicą, że podał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl