[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dina w rozmarzeniu skinęła głową.
— Jutro wieczorem. W piątek. Ty wydostaniesz od mamusi pozwolenie. Około dzie-
sięciorga. Ty zaprosisz pięcioro i ja drugie tyle.
— Ależ, Dino, przyjęcie...
Do kuchni wtargnął Archie.
— Ja też, ja też, ja też! Mnie musicie także wziąć do zabawy.
— Dobrze, dobrze — odparła Dina. — Zaprosisz swoją Bandę.
Archie zaczął skakać wrzeszcząc: — Hura!
April zadrżała. Banda składała się z dwunastu małych chłopców, w wieku od dzie-
więciu do dwunastu lat, osobników bez wyjątku krzykliwych, nie domytych i jak naj-
gorszej sławy.
— Dina, czyś ty oszalała?
— Pobawimy się w poszukiwanie skarbu — powiedziała Dina. — Świetna myśl. Ak-
cja obejmie oczywiście także sąsiedni ogród. Przy tej okazji uda się nam może nie tylko
przeszukać teren, ale również dostać się do willi.
— Rozumiem! — ucieszyła się April. — A Banda...
— Banda, o ile ją znam — odparła Dina — dostarczy policji tyle roboty, że nikt nie
będzie zważał na nas. Zaraz po obiedzie ułożymy listę gości. Ale ty chciałaś mi coś po-
wiedzieć, kiedy ci przerwałam?
— Ach, tak...Więc słuchaj, Dino... — April językiem zwilżyła wargi. — Dzisiaj po po-
łudniu...
— No, córeczki, jak tam? — zabrzmiał od progu miły głos Marian Carstairs. — Obiad,
widzę, już prawie gotów. Nie zdawałam sobie sprawy, że to już tak późno.
Marian była wciąż jeszcze w roboczych spodniach, włosy miała potargane, a na czo-
le smugę od kalki.
Dina widelcem spróbowała kartofle.
56
— Wszystko właściwie gotowe — powiedziała. — A co słychać z indyczką?
— Indyczka! — Marian zbladła, potem poczerwieniała. — Indyczka leży spokojnie
w lodówce! Miałam ją wstawić do pieca o drugiej, ale oczywiście myślałam o czym in-
nym. Teraz już chyba za późno.
Wszyscy spojrzeli na zegar. Dochodziła szósta.
— Nic nie szkodzi — pogodnie oświadczyła Dina. — W spiżarni są trzy puszki sar-
dynek. Uwielbiamy sardynki. — I dodała masła do kartofli.
— W takim razie indyczka zostanie na jutro — westchnęła Marian. Była zgnębiona,
wzrok jej błagał o przebaczenie. — Wszystko przez to, że mam za wiele na głowie. Bo
przecież bardzo lubię gotować.
— Mamusia gotuje najlepiej na świecie — odezwał się Archie.
— Mamusiu — uroczyście przemówiła April — powinnaś wyjść za mąż. Wtedy mo-
głabyś gotować, ile dusza zapragnie.
— Za mąż! — Marian zarumieniła się i było jej z tym bardzo do twarzy. — A któż by
się zechciał ze mną ożenić!
U drzwi wejściowych zabrzęczał dzwonek. Marian skoczyła ku schodom. Z półpię-
tra zawołała:
— Otwórz, Dino. Ja zaraz zejdę!
Zeszła rzeczywiście po pięciu minutach. W niebieskiej sukience, umalowana. Włosy
zdążyła pięknie ułożyć, a nawet w ostatniej chwili wetknęła w nie różę.
April aż gwizdnęła na ten widok.
— Ha! Ależ mamusia to w mig załatwiła!
— Kto to dzwonił? — spytała Marian patrząc w stronę saloniku.
— Chłopak z gazetami — wyjaśniła Dina. — Zapłaciłam mu. Jesteś mi winna dwa-
dzieścia dwa centy. — i rozpostarła gazetę na stole.
— Oooo... — powiedziała Marian i zaraz dodała niedbałym tonem: — A w gazecie
może jest coś nowego o tym morderstwie?
— Niesłychane! — zawołała Dina. — Patrz, April!
— Pokaż, pokaż — krzyczał Archie wtykając głowę pod ramię Diny.
Wszyscy czworo skupili się nad gazetą.
Czarno na białym wydrukowane na pierwszej stronie zdania zawirowały przed zdu-
mionymi oczyma April. „Od własnego korespondenta...” „Rupert van Deusen...” „Wia-
rygodny świadek, którego nazwiska nie możemy ujawnić...” Przez chwilę April zdawało
się, że zemdleje. Ale to było prawdopodobnie tylko wspomnienie trzech porcji syropu.
— Pani Sanford! — zdumiała się Marian. — Nie sposób w to uwierzyć! — Po ja-
kimś czasie dodała: — Dziwna rzecz... Rupert van Deusen. Nazwisko brzmi jakoś bar-
dzo swojsko. Skąd ja je znam?
— Założę się, że policja znajdzie go bez trudu — dufnie zauważył Archie. — Z takim
57
nazwiskiem!
— April — z wolna powiedziała Dina. — Miałyśmy rację. Ona była naprawdę szan-
tażystką.
Lecz April, gdy wreszcie odzyskała zdolność mowy, wykrztusiła tylko:
— Przepraszam, ale zdaje się, że marchewka już się przypaliła.
ROZDZIAŁ 7
— Goście przyniosą coś do jedzenia — powiedziała Dina — a my kupimy coca-colę.
— To rzekłszy zabrała się do wertowania książki telefonicznej.
— Kupimy? — spytała April. — Ciekawam za co. Nie wiem, Jak stoją twoje interesy,
ale ja mam dwadzieścia centów, a winna jestem Kitty piętnaście.
Dina spochmurniała.
— Wzięłam już od mamusi zaliczkę na pensję za przyszły tydzień.
— Właściwie to mamusia powinna kupić coca-colę — rzekła April. — Robimy prze-
cież to wszystko dla niej.
— Dla siebie także — odparła Dina. — Działamy dla dobra całej rodziny. — Zamy-
śliła się na chwilę. — Może Luke zgodzi się dać colę na kredyt? Ile butelek będzie nam
potrzeba?
— Bardzo wątpię — powiedziała April. — Ile nam potrzeba? Czekaj… Dwanaścioro
[ Pobierz całość w formacie PDF ]