[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pokładu powoli jak szara gąsienica wydobywała się kolejka do mięsnego, na czele inwalidzi
bez kończyn, kobiety ciężarne, i nabierała rozpędu, tłocząc się i mieszając z okrzykiem:
 Wolność rzucili, wolność! .
Widzieliśmy to wyraznie, Polacy startowali ku przyszłości, formowali się w powietrzu
w klucze i brali kierunek na wschód.
 Bóg jest z nami  powiedział Marek, trzymając mnie za połę, bo też rwałem się, aby
ulecieć w górę.
A jednak Bóg się wtrącił. Na kilka godzin przed początkiem buntu  byłem na mostku za
sterem i miałem dać sygnał, uruchamiając syrenę okrętową  zadzwonił telefon
z maszynowni. Myślałem, że to Marek, ale to był ten Słowak.
 Coś się stało Markowi  wydyszał.  Leży i chyba nie oddycha.
Porzuciłem sterówkę, i tak sterował automat, popędziłem metalowymi schodkami na dół.
Marek leżał na wznak. Był bardzo blady, twarz miał pokrytą kroplistym potem. Nasz
lekarz pokładowy, który był w rzeczywistości sanitariuszem ze straży pożarnej we Frisco,
robił mu masaż serca, uciskając miarowo klatkę piersiową. Marek złapał na chwilę oddech,
otworzył oczy i wlepił je we mnie.
 Wszystko w porządku, stary  powiedziałem.  Płyniemy do Gdańska.
Chciał coś powiedzieć. Nachyliłem się nad nim, bardzo blisko.
 Jedz do Słupska  wyszeptał.  Kwiaty. Na grób matki.
Znów zamknął oczy. Sanitariusz robił mu jakiś zastrzyk, próbował znowu masować
serce, wreszcie popatrzył na mnie bezradnie.
 To już koniec  powiedział.
I to był koniec naszego polskiego zrywu. Słowak odwołał mnie wprawdzie na bok
i chciał, żebyśmy sprawę dokończyli. Chciał wpłynąć w deltę Dunaju, a potem popłynąć
w górę rzeki, aż do Bratysławy. Miał w sobie tyle ognia, że zapytałem, czy nie ma polskich
korzeni. Miał, był z Orawy. Ale mnie już przeszło. Ogień się wypalił. Byłem jak słomiany
chochoł, jak pałuba po pożarze. Napiliśmy się śliwowicy i to był koniec insurekcji na
lotniskowcu  Saratoga .
Admirał nie zgodził się na zamrożenie zwłok i dowiezienie ich do Japonii. Upierałem się,
chciałem go odtransportować potem do Polski, ale gdy mi przedstawił wszystkie trudności,
skapitulowałem. Urządziliśmy pogrzeb morski. Zwłoki na desce, okryte wygrzebaną
z magazynu polską banderą  mieli tu wszystkie, z całego świata  spuściliśmy do oceanu
obciążone zdemontowanym z podstawy karabinem maszynowym bez zamka. Długo wyła
okrętowa syrena. W ślad za Markiem niknącym wśród fal wrzuciłem zerwany z szyi czarny
krzyżyk z oksydowanej stali, pamiątkę po stanie wojennym.
Potem poszedłem przeglądać jego rzeczy. Nie miał prawie niczego prywatnego poza
zaczytanym egzemplarzem  Pana Tadeusza . Jak Latarnik, w czwartym już czy nawet piątym
pokoleniu.
W tydzień pózniej weszliśmy do Jokohamy. Dostałem swoją dolę, nie potrącili mi nawet
tych stu dolarów od Wadima, i odleciałem przez Frankfurt nad Menem do Warszawy.
Warszawa
Nie sądziłem, że w zatłoczonej hali przylotów na Okęciu ktoś będzie na mnie czekał.
A czekał cały tłum. Panowie w skórzanych kurtkach wyrywali mnie sobie po prostu z rąk.
Taksóweczka? Do miasta? Tylko mercedes. Może bmw. Potrzebowałem taksówki. Naganiacz
wyrwał mi z rąk torbę i poprowadził do auta. Wsiadłem. Ruszyliśmy.
 To dokąd?  zapytał kierowca.
 Nie wie pan, gdzie teraz najłatwiej znalezć konia?
 Konia?  zdziwił się kierowca.  To chyba na Służewcu.
 Nie takiego konia. Cinkciarza. Nie mam złotówek.
 Panie, coś się pan z księżyca urwał? Nie ma już żadnych koni, żadnych cinkciarzy.
Teraz, panie, na każdym rogu kantor stoi. Może pan kupić dolary, marki, franki, nawet ruble,
proszę pana. Albo w banku, ale kurs gorszy. Teraz państwo największy cinkciarz.
 No to do kantoru. Nie było mnie sporo lat.
 A widzi pan, człowieka nie ma parę lat, przyjeżdża, a tu nic nie jest na swoim miejscu.
Wszystko się pojebało. Teraz dolar to już nie to co kiedyś. Wszystko przez tego
Balcerowicza. Ludzi do ruiny doprowadził. Taki mój kuzyn, cztery lata na pustyni w Iraku
harował, nie jadł, nie pił, urlopów nie brał. Oszczędzał, proszę pana. Baba mu się puściła, ale
wrócił z walizką dolarów. Panisko. Tylko z kupki brał. Puścił w ludzi sto zielonych na
miesiąc i był książę. Pół litra w Peweksie za 50 centów. Spróbuj pan teraz za te pieniądze
flaszkę kupić. Dzisiaj to nędzarz. A ja, panie, jak miałem zagranicznego klienta do Radomia
i 50 dolarów rzucił, to go chciałem w rękę pocałować. Dziś to bym mu sam zaproponował,
żeby mnie pocałował, w dupę. O, masz pan kantor.
Wyskoczyłem, wymieniłem 500 dolarów i dostałem jakieś miliony.
 W porządku?  zapytał taksówkarz.
 No. Jestem milionerem.
 Teraz u nas wszyscy milionerzy. Menel butelki sprzeda i milioner. Jak kto kradnie, to
od razu miliarder. Ale już nie ma co kraść. Wszystko rozkradzione. Komuchy zabrali co
swoje, ci, co teraz przyszli, wzięli resztę. Dla ludzi nic nie zostało. To dokąd?
 Na Foksal.
Nie przyjechałem do Warszawy. Nie byłem turystą. Wróciłem i chciałem, żeby to był
powrót prawdziwy. Do tego samego miasta, z którego wyjechałem. Do tych samych miejsc
i ludzi. Do Kameralnej. Skręciliśmy w Aleje Jerozolimskie. Wielka arteria przypominała
bazar. Budy poprzedzielane łóżkami polowymi. Na łóżkach dżinsy, kożuchy tureckie,
spódnice, koszule. Krawaty z ręki. Na wykrzywionych chodnikach nienaprawianych od
czasów Bieruta kiełkował polski kapitalizm.
 Niech się pan zatrzyma  poleciłem. Przypomniałem sobie, że jeszcze we Frankfurcie
pękło mi sznurowadło. Zaraz na pierwszym straganie znalazłem taki wybór sznurowadeł,
jakiego nie mają na pewno nawet u Harrodsa w Londynie.
 Popatrz pan, jaki to wstyd  narzekał taksówkarz  cudzoziemcy przyjeżdżają, a tu cała
Warszawa to jeden wielki Różycki. Porządek trzeba przywrócić, zezwolenia wydawać, kary
łupić. A tu nic, babcia sobie wyhoduje w skrzynce trochę szczypiorku i zaraz stragan na rogu
otwiera. Kiedyś to od razu grzywna i konfiskata mienia, porządek był.
 A mnie się to podoba  odparłem.
 No tak, bo pan nietutejszy. To panu zwisa. Pochodzi pan sobie, coś kupi i pojedzie.
A nas szlag trafia. Do Europy nas mają przyjąć albo do tego NATO. Akurat. Płotem ogrodzą
i za biletami najwyżej będą wpuszczać, jak do zoologu. Nie nadajemy się, nawet w gazetach
o tym piszą. O, na tego  taksówkarz pokazał mi plakat z czyimś wizerunkiem  na tego
wszyscy będą głosować, bo obiecuje, że porządek zrobi. Złodziejów do pierdla, handlarzy do
roboty pogoni. Tylko skąd on im robotę wezmie, jak wszyscy bezrobotni. Za komuny było
lepiej.
Zacząłem przyglądać się słupom ogłoszeniowym i ścianom domów. Wszystko było
oblepione plakatami. Grubo, bo musiało narastać warstwami. Jakieś nieznane twarze,
z wydłubanymi oczami, dorysowanymi wąsami. Hasła.  Lepsze jutro, ale najlepsze wczoraj , [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl