[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozjuszona Babunia była bardziej niebezpieczna, dlatego po prostu zapadali na pół dnia w
zaroślach, ani myśląc zachodzić do jej obejścia. A jak im się przypadkiem napatoczyła, to
pozdrawiali ją grzecznie, po czym co prędzej lezli głębiej w krzaki.
Podczas jednego z corocznych napadów szału stary władyka postanowił ściągnąć od
mieszkańców Wilżyńskiej Doliny nowe pogłówne, by, jako gadał, wystawić kapliczkę dla ulżenia
duszyczkom w piekle się smażącym. Aeb mu przy tym dymił od jałowcówki niczym pochodnia,
więc ani się śmieli chłopi sprzeciwić, kiedy kazał zegnać na podwórze plebanii wiejskie owce i
bydło, żeby je z wiosną ksiądz dobrodziej w nabożnej intencji sprzedał wiergowskim kupcom.
Proboszcz przypatrywał się temu bezradnie i ręce łamał, bo nie miał paszy dla wyżywienia takiej
mnogości żywizny. Z braku zagrody pachołkowie zapędzili stadko owiec do kościoła, gdzie co
śmielsze zaczynały już z wolna nadgryzać sukienki ze świętych obrazów, a wszystkie srały gdzie
popadnie. Sam dziedzic trzy dni leżał krzyżem przed wejściem do świątyni, pokrzykując od
czasu do czasu, że niegodnym bydlęciem będąc, niewart spoglądać w boskie oblicze (czemu też
w skrytości ducha proboszcz nie przeczył).
Potem wytrzezwiał, jak to zwykle bywało. Ogórcowego kwasu popił, pojadł żuru. Owce
kazał oddać wieśniakom, ku czemu czas był najwyższy, bo ich głodne beczenie niosło się aż do
sąsiedniej doliny. Plebanowi pierścień rzucił z własnego palca zdjęty, a sam wodę sobie na łeb lać
kazał, potem zasię do karczmy poszedł. Jak po sznurku. Bo, jak gadał, okrutnie mu w gębie od
pokutowania zaschło. A za pierścień figurę wystawiono, w lipowym drewnie ją mistrz wyrzezał z
samej Spichrzy sprowadzony. Babunia pamiętała go jak po wzgórzach łaził w kabaciku
pstrym, pończochach żółcieńkich i kołpaczku z piórkiem modrym. Wzdychał przy tym i jęczał,
że mu dłutka do żywego nadojadły i od kadziła prześmiardł straszliwie. Co nie była rzecz błaha,
bo miał smak raczej do dziewek nizli nabożnego rzemiosła. W bałamuceniu zaś młódek kadzidło
było niemałą przeszkodą. Zwłaszcza gdy nocką próbował ukradkiem zakraść się do którejś
komory, bo sam pleban też nie sroce spod ogona wypadł i ojcowie w Wilżyńskiej Dolinie mieli
węch niezle na kadzidło wyczulony.
Aż wreszcie pewnego poranka mistrz Babunię nad stawem przydybał, jak z utopcami wśród
trzciny figlowała. I już za nic w kruchcie nie chciał siedzieć, jeno na wiedzmim podwórcu się
zalągł, choć go kozioł Kierełko bódł i inszym sposobem do konfidencji zniechęcał. Rzezbiarz
jednak był uparty. Farby sobie kręcił rozliczne, sztalugi rozkładał, a osobliwie kiedy Babunia
spraszała koleżanki i szykowała kąpiel w wielkiej srebrnej kadzi, co ją zbójcy z Przełęczy
Zdechłej Krowy ongiś zrabowali z kupieckiego konwoju. Nic się nie bał. Cięgiem wedle kadzi
biegał, wino im lał w roztruchany i nogi mydlił. Wraz z przyległościami, co je wiedzmy jedna
przez drugą, chichocząc, nadstawiały.
Miły był pachołek, westchnęła Babunia, choć po miejskiemu miękki i do bab niezgułowaty.
Pod wieczór, jak pod pierzynę wlezli, zamiast brać się do obłapki, coś tam popod nosem
mamrolił o oczach niby dyament i piersi łabędziej bieli, i inszych różnościach, co ich Babunia ani
słuchać, ani rozumieć chciała. Trza mu było gorzałki zadać, najlepiej podwójnie syconej, żeby
chłopina śmiałości nabrał. Co gorsza, jak już pohulali zdziebełko, to zamiast się obrócić na bok i
zachrapać, jak zwykł czynić każdy porządny chłop w Wilżyńskiej Dolinie, zbójców i
wędrownych parobków nie wyłączając, na nowo zaczynał ględzić o włosach niby skrzydło
krucze i skórze jak kość słoniowa białej. Czasem aż do bladego świtu.
Nim nastała zima, mistrz poczuł się w jej domostwie jak u siebie. Snuł się po obejściu
niczym smród po gaciach. Od robót domowych Babunia go pędziła po tym, jak podczas
czerpania wody naszedł go zachwyt nad słońcem kłoniącym się wieczornic po połoninach. Z
zachwycenia cebrzyk mu precz za cembrowinę spadł, przez co potem trzy niedziele przyszło jej
dzwigać wiadra z ruczaju, bo studnia była wredna, magiczna i podobnych nieuprzejmości nie
puszczała płazem, więc zamiast wody dobywali jeno żaby a zaskrońce. Najgorsze zasię było owo
nocne brzęczenie. Póki do siebie gadał, dało się jeszcze ścierpieć, bo też oprócz brody miękkiej a
króciuchnej, co bardzo mile Babunię łaskotała, miał jeszcze rzezbiarz pomysłów kilka zmyślnych
z miniatur w księgach ze skalmierską poezją podpatrzonych, choć mu się dopiero pod koniec
drugiego antałka spichrzańskiej siwuchy przypominały. Ale jak pewnej nocy łokciem Babunię
znienacka popod ziobro bodnął, że to mu niby nie odpowiada jak należy, to go po omacku
przemieniła w nietopyrka. Zdawało się jej potem, że kiedy w balii staje i deszczówką majową się
polewa dla konserwacji urody rozpoznaje w piskach od komina znajomą nutę zachwytu.
Rzezbiarz, choć gaduła, umiał kobiece śliczności doceniać i nawet jej bardzo twórczo pomógł
udoskonalić zaklęcie Młoda-i-piękna .
Dwa dodatkowe sążnie koronki poszły u gorseciarki na owe udoskonalenia, westchnęła
nostalgicznie Babunia. Ale było warto, ech!, było warto...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]