[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wygrałem etap - jako pierwszy pokonałem prawie sześćdziesięciokilometrowy odcinek jazdy
na czas, Fribourg - Miluza, łączący granicę francuską z niemiecką. Zwyciężyłem wszystkich,
jak przystało na lidera wyścigu, jadącego w tradycyjnej żółtej koszulce. Chciałem wszystkim
zaprezentować koszulkę i uzyskać pewność, że słusznie zasługuję na tytuł zwycięzcy. Metę
przejechałem zupełnie wyczerpany. Oczy zaszły mi mgłą, a z warg ciekła ślina. Nie byłem w
stanie odpowiedzieć na pytanie, które ktoś mi zadał. Ktoś inny pokazał mi, dokąd mam iść.
Nie zdawałem sobie jeszcze całkowicie sprawy z wyczynu, którego dokonałem. Osiągnąłem
drugi przeciętny czas w 87-letniej historii Tour de France. Godzina, pięć minut i jedna
sekunda, dała przeciętną szybkość 54 kilometry na godzinę.
W Paryżu na Hotel de Crillon powiewała wielka, teksańska flaga. Na ostatnim
odcinku pozwoliłem sobie na kieliszek szampana. Wreszcie przejechałem metę. Trasę, liczącą
3650 kilometrów, pokonałem w 92 godziny 33 minuty i 8 sekund. Kiedy stałem na podium,
wziąłem od Kik naszego dziewięciomiesięcznego syna i podniosłem go w górę, nie mogąc
powstrzymać łez.
- Dokonał tego - powiedział Ullrich, wspaniały kolarz, numer 2 wyścigu. - Wytrzymał
wszystkie nasze ataki.
Było to nie lada dokonanie, zważywszy na wszystkie uwagi kolarzy, którzy wątpili, że
zdołam zwyciężyć drugi raz. Można by utworzyć całą drużynę z zawodników, którzy uważali,
że pokonają mnie i wygrają Tour de France. Przecież oni tu stoją obok mnie -
skonstatowałem. Nie myślałem jednak o rewanżu. Po doświadczeniu na Joux-Plane podobne
myśli wyparowały mi z głowy. Przychodzi taki czas podczas każdego wyścigu, kiedy
sportowiec musi się zmierzyć z prawdziwym przeciwnikiem, czyli z samym sobą.
Wieczorem z okazji wygrania wyścigu w Musee d Orsay, w prywatnej sali balowej,
której sufit zdobiły freski, odbył się wystawny obiad. Uczestniczyło w nim kilkaset osób, w
tym około 80 przyleciało z Austin. W pewnym momencie wstałem i zwróciłem się do
kolegów z drużyny.
- Zwiętujemy dziś zwycięstwo - zacząłem - ponieważ pracowaliśmy ciężej niż inni.
Zwyciężyliśmy nie dzięki przypadkowi, nie fuksem, ale dzięki ciężkiej pracy. Nasze
zwycięstwo jest zasłużone. Wydaje mi się - mówiłem - że wiemy, co zrobić, aby wygrać.
Nauczyliśmy się wygrywać i zapewne wygramy jeszcze nieraz.
Od jakiegoś czasu nie postrzegałem swojej kolarskiej kariery jako jednorazowego
powrotu na arenę sportową. Uznałem, że jest ona potwierdzeniem i kontynuacją tego, czego
dokonałem, pokonując raka. Zwyciężając powtórnie, dokonałem ciekawego odkrycia: oba
doświadczenia były odmienne. Każde z nich to jak odcisk palca, niepowtarzalne i
niepodobne.
Czym się różniły? Drugie zwycięstwo kosztowało mnie dotkliwiej pod względem
fizycznym. Przeżyłem wówczas więcej krytycznych momentów. Mogłem to również
stwierdzić po chudości mojej szyi, żebrach i łopatkach wystających spod koszuli. Ale w
pewnym sensie cierpienie rekompensowało te wszystkie szkody.
Zacząłem dochodzić do wniosku, że cierpienie nadaje smak dobremu życiu. Jest ono
nierozerwalnie związane ze szczęściem, a nawet je uwydatnia. Może ono trwać minutę lub
miesiąc, ale ostatecznie mija, przygotowując miejsce dla innego uczucia, może nawet
większego. Dla szczęścia. Ilekroć cierpię, wierzę, że w ten sposób wzrastam psychicznie i
kontynuuję definiowanie swoich możliwości - nie tylko fizycznych, ale także tych
wewnętrznych, odpowiedzialnych za zadowolenie, przyjazń czy każde inne ludzkie
doświadczenie.
Prawdziwą nagrodą za cierpienie jest poznanie samego siebie. Gdybym się poddał,
prześladowałoby mnie to zawsze. Nawet drobne kapitulacje dręczą mnie przez długi czas.
Walcząc z pokusą poddania się, musisz zadać sobie pytanie, z czym lepiej żyć: ze
świadomością klęski czy wiedzą nabytą o sobie.
Po zakończeniu wyścigów ktoś podarował Bartowi zdjęcie. Przedstawiało ono mnie:
byłem blady, w stanie skrajnego wyczerpania, ostatkiem sił wspinałem się na Joux-Plane. Na
drugim planie Bart biegł obok mnie i dodawał mi otuchy. Za Bartem stał jakiś facet w
przebraniu diabła - była to jedna z tych postaci, które nadawały Tour de France atmosferę
jarmarcznej zabawy. Bart i postać diabła przedstawiali dwie możliwości wyboru: podjąć
wyzwanie czy zrezygnować.
Była to klasyczna fotografia Barta, ponieważ należał on do tego rodzaju ludzi, którzy
nie odwracali się od przyjaciół w najgorszych chwilach. W najgorszych, a nie
najświetniejszych. Tamtego dnia, kiedy przeżywałem najgorsze chwile w sportowej karierze,
jeden z moich najbliższych przyjaciół był przy mnie, biegł za mną i dopingował mnie, abym
nie przerywał jazdy. Może prawdziwe zwycięstwo to posiadanie takich właśnie ludzi wokół
siebie, na których można liczyć bez względu na to, czy leży się w szpitalnym łóżku, czy jest
się bliskim zaprzepaszczenia całego wyścigu.
Bart dał mi to zdjęcie. Wcześniej napisał na nim:
- Lance, byliśmy razem w wielu miejscach... ale do tego już nie wracajmy. Zgoda?
Oprawiłem fotografię w ramkę i zawiesiłem na ścianie.
ROZDZIAA III
JEDYNY BEZTROSKI DZIEC TO DZIEC WCZORAJSZY
Nie zawsze można wygrywać, choć trudno mi zaakceptować tę prawdę. Zwykle
rzadko przegrywam, nieważne, czy chodzi o wyścig, czy debatę. Niewiele jednak brakowało,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]