[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jeszcze wcale nie pocieplało. Wytłumaczyłem Clarkowi, że
nie możemy tu pozostać ani godziny dłużej. W dolince nie
rosną drzewa, nie rośnie żaden krzak zdatny na rozpałkę ani
trawa. Zamarzniemy na śmierć, a konie padną z głodu.
Trochę się upierał, żeby jeszcze pogrzebać w korycie, lecz
wkrótce ustąpił. Ruszyliśmy dalej w górę rzeczki, a dolinka
raz się rozszerzała, raz zwężała do rozmiarów wąwozu. W
ten sposób przewędrowaliśmy dobre dwie mile. Nie jestem
piechurem, więcej czasu spędziłem na siodle niż na
podeszwach własnych butów, a tę dwumilową drogę
odbyliśmy pieszo wiodąc konie za uzdy. Clark twierdził, że
w ten sposób nie przeoczymy żadnej bonanzy. Dobrze
czułem w kościach spacerek.
Wszystko ma swój kres, niekiedy dobry, niekiedy zły.
Nagle ujrzeliśmy pionową skałę zamykającą drogę, jednak
woda płynęła nadal, tak samo spokojnie jak przedtem. Był to
bowiem tylko nagły zakręt wąwozu, a za tym zakrętem,
kilka jardów zaledwie, rozstąpiły się skały tworząc kolistą
łączkę. Przez jej środek mknął nurt strumienia. Zbocza
porastały drzewa, a dalej, w głębi, walił z wysokości stromej
iglicy wodospad.
Tak oto dotarliśmy do zródeł naszej rzeczki. Migiem
rozpaliłem ogień, nastawiłem wodę w garnku, Clark zajął
się rozkulbaczeniem koni. Pózniej... ach, cóż to była za
uczta!
Byłem piekielnie zmęczony, Clark również. Przecież nie
wytrzymał. Ledwie połknął ostatni kęs, porwał patelnię i
pognał do rzeczki. Położyłem się z siodłem pod głową. Nie
upłynęło i kilka minut, a mój kompan przygnał z patelnią.
Popatrz! wrzasnął. Popatrz, Barry, i bierz się żywo
do roboty!"
Siadłem, spojrzałem i, porwałem się na nogi. Patelnia
Clarka lśniła od złotych punkcików, było ich znacznie
więcej niż wówczas, za pierwszym razem. Nie zasnąłbym po
takim widoku.
Cały dzień taplaliśmy się w wodzie i w piachu. Za-
pomnieliśmy o obiedzie, zapomnieliśmy o całym świecie,
dopiero zmrok oderwał nas od roboty. Wtedy poczułem, co
to znaczy płukać złoto. Grzbiet mnie bolał, nogi miałem
zdrętwiałe od lodowatej wody. Chyba Clark czuł się
podobnie, bo ledwie dowlókł się do obozowiska. Obaj
osunęliśmy się na ziemię, ciężko dysząc. Nigdy dawniej nie
przypuszczałem, że to piekielne złoto tyle wymaga zachodu.
Ileż wysiłku kosztowało mnie wtedy rozpalenie ognia i
zagotowanie wody!
Do ranką zmęczenie minęło, więc z nowym zapałem
pognaliśmy do naszej bonanzy. Po drugim dniu pracy dno
woreczka pokryło się żółtym pyłem. Jednak nie było tego
wiele. Skalkulowałem, że jeśli nadal tylko tyle będziemy
zbierać, i roku nie starczy, abym uciułał na swą farmę.
Powiedziałem o tym Clarkowi, przyznał mi rację.
Musimy przenieść się pod tamten wodospad zde-
cydował. Coś mi się wydaje, że woda wypłukuje złoto z
wnętrza skały".
Nazajutrz powędrowaliśmy z pół mili i znowu na skraju
puszczy rozbili obóz. I natychmiast... do roboty!
Clark dobrze poradził. Im bliżej wodospadu, tym więcej
złota leżało w korycie rzeczki. Ba, znalazłem nawet dwie
małe grudki, a mój kompan aż trzy. Podeszliśmy do miejsca,
gdzie z szumem spadała z góry spieniona woda. Był to dołek
głęboki na pół chłopa. Zrzuciliśmy odzież i buch, do dołka!
Dzień był gorący, a przecież gdym zanurzył się w wodę, aż
mną zatrzęsło. Dłużej jak pięć minut nie sposób było tu usie-
dzieć.
Odtąd pracowaliśmy na zmianę: jeden grzał się w słońcu,
drugi, drżąc na całym ciele, uwijał się jak szatan w
lodowatej kąpieli. Opłaciło się. Pod koniec dnia mieliśmy ze
cztery garście złotych orzeszków. Byłem słaby jak mucha, a
Clark jak komar. To pewnie od tej wody, albo z głodu, bo
obiadów nie jadaliśmy, żeby nie tracić czasu.
Iz jednego, i z drugiego zauważył Karol. Ludzie
nazywają to gorączką złota. Trudno się od niej ustrzec nawet
starym wygom, a cóż dopiero początkującym greenhornom.
Sam widziałem, jak tacy poszukiwacze ograniczali się do
jednego posiłku dziennie, a pózniej marli ni z tego, ni z
owego.
To znaczy, że postępowaliśmy głupio?
Bardzo głupio bezlitośnie stwierdził Karol.
Spostrzegłem, iż Bede nie wziął do serca tak ostrej
oceny. Machnął tylko ręką i wrócił do przerwanej opo-
wieści.
Po kilku następnych dniach posiadaliśmy pół wo-
reczka samych nuggetów, ale już nic więcej nie znalezliśmy
w naszej dziurze. Należało poszukać wyżej, to znaczy w
skale, z której walił wodospad. Ba, łatwo postanowić,
trudniej wykonać. Clark twierdził, iż w miejscu, z którego
woda wypływa, musi istnieć złota żyła. Lecz jak się do tej
żyły dostać? Próbowaliśmy oskardami powybijać stopnie w
skale. Nic z tego. Wiecznie mokra ściana nie dawała oparcia
ani nogom, ani rękom. Więc tylko wyłamywaliśmy okruchy
skały, oglądali każdy chyba ze sto razy, lecz na żadnym z
nich nie było nawet śladu złota.
Kto wie mruknął Karol złoto mogło tkwić w
środku, lecz żeby je wydostać, należało zemleć kamień na
proszek.
Pewnie ma pan rację. Nam to nie przyszło do głowy,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]