[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dzej, niżbyś chciał!
 Nie, psia!  huknął basem Stadnicki.  Ty mi drogę utorujesz!  i jednym susem dopadł
Szyperskiego, porwał go wpół, uniósł i rzucił nim w stojących w drzwiach żołnierzy, wybija-
jąc w ten sposób szeroki przestwór.
Zanim podporucznik i warta zdołali opamiętać się, pan Józef schwycił z kolei Gecewicza i
tym zawinął dokoła. Roztrącił nim, niby maczugą, skotłowanych żołnierzy i, odrzuciwszy go
aż na środek winiarni, ku podporucznikowi, wydostał się na ulicę. Babecki, bacznie pilnujący
się boku Stadnickiego, pośpieszył za nim.
 W nogi, psia!  zakomenderował porucznik i skręcił w bok Daniłłowiczowskiej ulicy.
Warta z oficerami rzuciła się za uciekającymi, lecz ci zdołali wpaść pod Marywil i zmie-
szać się z tłumem, oblegającym sklepy i kramy, a potem wymknąć się niepostrzeżenie ku
ulicy Królewskiej i dalej, Krakowskim, na Mariensztat.
VI
Gdy nareszcie Stadnicki z Babeckim dosięgnęli schodów kamieniczki, w której porucznik
zamieszkiwał, pan Józef przystanął i odsapnął nieco.
 De, Józinku, biegłeś nie wiedzieć czego!  zauważył Babecki, poprawiając czapę, która
mu się na nos zsunęła. Stadnicki się zaperzył.
 Bodajś skisł! Co myślisz, że za obrazę oficera długo byś w tym mundurze chodził?
 W tym mundurze?... Józinku, toć gwardia cesarska! Do śmierci chyba!
Stadnicki chciał wpaść z góry na wachmistrza, lecz spojrzawszy na jego uśmiechniętą jo-
wialnie twarz, dzwignął ramionami i powlókł się na górę.
37
Zaraz w pierwszej komnatce porucznik uznał za właściwe dać nauczkę Babeckiemu, aby
się jak najprzystojniej zachował wobec damy, którą zobaczy, a nade wszystko, żeby ani sło-
wem nie wspomniał o żadnym Gotartowskim. Za czym nakazawszy Wańce skrzynię z ubra-
niami roztworzyć i co lepszą odzież na bok odłożyć, sam ruszył posuwiście do kapitanowej.
Niewodowska powitała Stadnickiego okrzykiem ukontentowania.
 Jesteś pan nareszcie! Cóż... jakże... ruszamy?!
 Właśnie! Przychodzę waszmość panią uspokoić, i ten... Zabieram Wańkę! Mam rozpra-
wę!
 Z kim..., o co?
 Jużci o Floriana! Waszmość pani tymczasem zostanie sama, więc ten...
 Byle niedługo.
 Aby jeszcze dziś! A co potem, nogą od imć pani nie ruszę... bo mnie samego... i nie lu-
bię, psiamać! A teraz trzeba!
Porucznik jeszcze kilku zaklęciami uspokoił kapitałową i wrócił do izdebki, w której był
pozostawił Babeckiego.
Stadnicki zakrzyknął na Wańkę i jął pośpiesznie ubranie przerzucać. Wybór był trudny, bo
w kufrze i mole spustoszenie uczyniły, i czas. Nadto pan Józef, po wystąpieniu z wojska, z
francuska się nosił, a raz wdziawszy stalowy, podcinany frak, takąż kamizelkę i tabaczkowe
spodenki zapuszczane w buty z żółtymi sztylpami, sumiennie go dodzierał, ani myśląc o innej
czy lepszej odzieży.
Po długim namyśle porucznik odłożył zieloną bekieszę z czarnymi potrzebami, granatowe
hajdawery i nieco podszarzałą batorówkę i skinął na Babeckiego.
 Dalej, przebieraj się, a żywo!
Wachmistrz ze szczerym zmartwieniem na szerokiej, szarożółtej twarzy, zabrał się do za-
miany munduru na bekieszę, a rajtuzów na hajdawery. Porucznik gwałtował. Opatrywał towa-
rzysza broni i tłumaczył mu, że choć bekiesza jest za przestronna, a hajdawery za szerokie,
jednak przy pomocy pasa wszystko do pory swej dojdzie.
 Głupiś!... Na personata może nie wyglądasz, ale nic sobie. Szlachcic, psianoga, i basta!
Przymierz czapkę! Akurat!
 De, na uszy zalazła!
 No, a gdzie ci miała wlezć!
 Kochanieńki, przecież wisi!
 Trochę zadość, nic! Lepiej przestronne niż za kuso!... Wańka! Rozdziewaj się!
Wańka bez namysłu jął zrzucać odzież. Stadnicki znów zabrał się do wertowania odzienia.
Teraz wybór był trudniejszym. Bekieszy drugiej nie było. Jeden żupan morelowy i kontusz
perłowy w kwiateczki, spuścizna po dziadzie, mimo setki lat, mimo żółtych plam i postrzę-
pionych szwów, trzymał się krzepko.
 Dalej, bierz to!  bąknął z rezygnacją pan Józef, podnosząc głowę ku Wańce, i osłupiał.
Wańka, nawykły do bezwzględnego spełniania rozkazów, już i bielizny zdążył się pozbyć.
 Wańka, sacrebleu, do milion diabłów!
Wańka jeszcze z większym niż poprzednio pośpiechem jął się odziewać. Babecki mimo
swego własnego skonfundowania pokładał się ze śmiechu. Porucznik sam zabrał się do ubie-
rania swego służącego.
 Stój, drągalu! Gdzie łapę pchasz! Toć nie siermięga! Wciągnij dech, bo nie dopniesz...
jeszcze.
 Pokornie melduję...
 Milcz, psia! Obróć się! Ani wiesz, co na grzbiet kładziesz! Imć pan podczaszy na naj-
większe fety go żałował! Kontusz!, Adamaszek, chamie! Czekaj, pas jeszcze. No tak, ciasny!
Nic!... Jak trzymasz łapy! Gdzie wylot ci opadł! Równo! Rzuć w tył! Co  na szyję?! Słu- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl