[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w domu takim jeść, Boże uchowaj, a inny palcem będzie oo!... Podają tobie, serce, artyszoki: planta pańska, u
chłopa-że nie urośnie; pokrajesz nożem, at i wstyd, mało wstyd, no nie połkniesz... Tak co zrobisz ha? Gryziesz, aż
język świerzbi: prosto kora z drzewa... A jakby ty pierwej przypatrzył się, at książę palcami łupinę taką wyjął, wysysa,
oblizuje się: znać pana oo! I cóż? Panu wszystko wolno, a ty, serce, w durnie popadł i lokaje naśmieszki z ciebie
robią... Na węglach rozżarzonych, mówię, nie na krześle ty siedzisz... Pluń, nie możnaż! Reputację stracisz!... Nu,
chwała Bogu, ty w pocie cały, a tak-i skończyło się: leguminkę zjadłszy, wstać chciałby; człowiek syt, na boku gdzie
do kieliszka dobrać się pora... Aż oni tobie dają co nowego w niebieskich kubkach na spodeczkach oo! Kurzy się z
tego para, tak cóż być może? Danie nowe z kuchni, sztuka pań-
ska!... Bierzesz w usta, smakujesz, ot i drugi raz w durnie popadł. Taż oni, serce, ciepłą wodę do płukania ust
podają! Pański zwyczaj, jak Boga kocham! Jak ty wypił, to po obiedzie takim przypadek mieć mógłby... Wstyd, a
obiadu takoż szkoda! Jaż lubię pańskie obiadki: na świeżym masełku wszystko, pachnie, dużo tego... A zawsze tak-i
tych sztuczek pańskich boję się oo!
Już to najlepiej smakuje, na mój honor, obiadek w dostatnim domku szlacheckim odezwał się po raz pierwszy
Stąpajło, rumiany i okrągły blondyn. Nogi, serdeńko, nikt tobie nie podstawi, widzisz; a zachorujesz po obiedzie,
sam sobie winien!... Przejadł się, rzecz niewielka; dekokt podadzą wypił i de noviter jeść możesz, na mój honor.
Zostało u ciebie w żołądku co takiego, nie bój się, doktorom, widzisz, w ręce nie lez... Podadzą winka i czysto będzie.
Na mój honor, nie ma, jak dostatni szlachecki obiadek.
Aukasza Luboczkę, serce, ty znał? spytał Drakiewicz.
Jak nie znał? Znał, na mój honor, my koledzy! W Oszmiańskim powiecie on żył. Ot obywatel! Półtora roku w jego
domu ja przesiedział.
Luboczkowie z nami takoż powinowaci, krew dobra! rzekł Eugeni zwracając się do Piszczalskiego; potem zaś
zapytał Stąpajły: Wy tam jedwabne życie mieli ha?
Jak nie?... odrzekł Stąpajło. Podadzą tobie kiełbasę, pieczeń z rożna, zrazy, wszystko jedno: pachnie, widzisz,
aromat tobie do ust idzie, czujesz, co warte... Pokoci się półmisek na ciebie,
i prosto niewola: brać musisz. Widzisz, ja przy Aukaszku zawsze po lewej stronie siedział; biorę mało, on,
serdeńko, sam, na mój honor, dokłada mnie, at i talerz mięsem zawali... W pół roku, widzisz, tuszy ja u niego nabrał,
wypełniał; ot, zdrowe, dostatnie, szlacheckie jadło! Sam Luboczko, człowiek, chłop! A ty, serdeńko, słyszał, co on od
stołu własną siłą wstawać nie mógł? Widzisz, podjadłszy, ciężar był, machina, na mój honor, tak miał u pułapu linkę;
chce wstać, to linki onej oburącz się chwyta i wstaje.
Ja, serce, znał Luboczkę, kiedy jeszcze tuszy takiej nie miał mówił Drakiewicz. Taż wy tam i pić dobrze
musieli ha?
Na mój honor, dobrze my pili: widzisz, my rano zaczynali. W łóżku jeszcze, serdeńko, leżysz, a tu podnoszą tobie,
co w domu było: tam półgąski, szyneczkę, tam wędlinki różne, pełną tacę... Staruszka widzisz tam w butelce, kieliszki,
no pełno tego... Luboczko do ciebie podchodzi, błaga, modli się: Izydorku powiada w twoje ręce,
serdeńko!..." No, wypijesz raz, drugi, zakąsisz, a widzisz: ciągle pić nie mógłżeś. Na mój honor mówię
urżnę się od rana, ot i z łóżka nie wstanę; obiad przepadnie!" A Luka znowu do mnie: Do ciebie, Izydorku!"
Taż, braciszku, nie mogę, widzisz, nie mogę, na mój honor!" On mnie niewoli, powiada tylko: A ja muszę!"
I sam wypił... Gawędzim my dalej o tym, o owym, on znowu: Izydorku, do ciebie!" Na mój honor, nie mogę!"
od-
powiadam. On na to: ,,A ja muszą!" Półtora roku tak, widzisz, ja przebiedował u niego.
Ta, serce, jakież biedowanie tobie tam było ha? powiedział Drakiewicz.
Biedy nie było, na mój honor, nie było!... Dostatni dom szlachecki, widzisz... I dłużej ja posiedziałby u niego, a
potem przyszła bieda... pożar; Luka spalił się, widzisz, z dymem jemu poszło całe gospodarstwo: krowy tam, owce,
konie tam, no, wszystko: dwór, budynki, krescencja tam, inwentarz... O dziewiątej my do kolacji siadali, a przed
kolacją, widzisz, pożar. Nu, ratują jak niebądz, a Auka do mnie przybiega: Izydorku, powiada zle! My jutro
możemy nic nie jeść!" Tak on sam poszedł do kuchni, wziął rondel ze zrazami, o wódeczce takoż nie przepomniał;
widzisz, do ogrodu my się schronili: wypili, zjedli. Jego szukają... tam służba, żona; bali się, co on zmartwiony, tak
głupstwo jakie, widzisz, mógł zrobić... Nu, znalezli nas, uspokoili się. Na mój honor, dobrze my zrobili; na drugi dzień,
widzisz, my głodzić się musieli. Ot, widzisz, dostatni dom szlachecki!...
Wstrzemięzliwość nie jest cnotą Polaków odezwał się prawie grobowym głosem Sałatkiewicz.
Piszczalski spłonął, krew mu nabiegła do czoła, oczy się zaiskrzyły. Ale Drakiewicz i tym razem wybuch uprzedził
odpowiadając:
Ksiądz, organista, ślicznie! Niech oni się męczą oo! A szlachcicowi wstrzemięzliwość na
co ha?... Cóż on nie ma zjeść, wypić? Do czego byłby taki?... A cerę jakąż będzie on miał co?
Na mój honor, jakaż byłaby gościnność ze wstrzemięzliwością? A gościnność: polska cnota, widzisz! zawołał
Stąpajło.
Proboszcz musi-że z ambony coś powiedzieć; jak jemu w poście kazano, tak wypadnie oo! mówił Eugeni.
No, nie bądz on sknera, to po kazaniu sam zje, wypije takoż uczciwie. A co jemu szkodzi, jak chłop głodem się morzy?
Tak do samych chłopów on mówi; szlachcica-że nie zjedna, taj i zjednać nie chce... A na obiadek do dworu ksiądz-że
nie zachodzi, czy co takiego ha? Daj jemu jeść ze wstrzemięzliwością, taj i drugi raz nie przyjdzie oo!...
Nieboszczyk pan Rojwid, w sąsiedztwie my bywszy pod Szawlami, gorzelnię miał dużą; karczmy różne miał takoż. O
dochody onże dbać musiał, a proboszcz jemu chłopów do wstrzemięzliwości napędzał oo!... Sam klecha dobrze
jadł, napitku za kołnierz nie wylewał, a chłopom bronił... Dobry taki aa? "Czekaj, powiada Rojwid ja tobie
już kurtę skroję, co wstrzemięzliwości się odechce!" I bal w Grabianach u siebie wydał, gości prosił, sąsiedztwo,
proboszcza swego takoż. No, na bal ten nie zjechał serdeczny jego przyjaciel, Podwikowski: chory był czy coś takiego.
Tak, duszki moje, po obiedzie, nie bez tego, co podpili dobrze... ,,Pojedziem wszyscy konno do Podwikowskiego".
Nie pojadę z wami!" ksiądz mówi. ,,Co? rzecze Rojwid Pan Jezus na ośle jezdził, a ja tobie, księżę,
konia daję i nie chcesz? Musisz
jechać!" Ksiądz w czubie miał, to zgodził się, wsiadł na wierzchowca, a Rojwid-że szampańskiego dwie
butelki brał ze sobą oo! Tak powiada do proboszcza: Potrzymaj butelki, księżulku, póki sam na siodło nie
wskoczę!" Proboszcz bierze butelkę w prawą, w lewą rękę, a oni konia pod nim batem i koń poszedł... marsz,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]