[ Pobierz całość w formacie PDF ]
do nabitego kalendarza biznesmena. Uczestnicy zebrań byli do niego podobni, więc spotkania trwały
tyle, ile było zaplanowane, bez żenujących opowiadań o intymnych przeżyciach religijnych i
zamęczania pozostałych swoimi kłopotami.
Sam poczuł, jak Opus Dei potrafi mu pomóc. Jak niemal każdy biznesmen czuł, że za mało
czasu poświęca rodzinie. Przewodnik duchowy wymyślił więc radę: przez dwa tygodnie regularnie
zalecił mu myśleć jak najczęściej w ciągu dnia o tym, że w domu cały czas czekają na niego dzieci i
żona. - To nie jest tak, że stał się cud i już mam dwa razy więcej czasu na rodzinę, ale na pewno mi to
pomogło - mówi.
Sawicki jest supernumerariuszem - tak nazywa się formalnych członków Opus Dei, którzy żyją
normalnym, świeckim życiem. Oprócz nich są jeszcze - mniej liczni - numerariusze, czyli świeccy,
którzy żyją w ośrodkach Opus Dei. Wykonują świeckie zawody, ale żyją w celibacie i większą część
swoich dochodów oddają Dziełu. - Nasza organizacja, aby istnieć, potrzebuje także członków w pełni
dyspozycyjnych. Takich jak na przykład ja - śmieje się Erhard Gasda, rzecznik polskiego Opus Dei.
Jest Zlązakiem, w latach 70. wyemigrował do RFN i tam zetknął się z Dziełem. Na początku lat 90.
przełożeni zaproponowali mu powrót do Polski, aby tam zakładać Opus Dei. - Gdybym był żonaty,
musiałbym brać pod uwagę zdanie żony i dzieci, a tak mogłem szybko się spakować i przyjechać do
Warszawy - mówi.
Przypadek Gasdy pokazuje specyficzną międzynarodowość Dzieła. Pierwszym szefem
organizacji na Polskę był ks. Stefan Moszoro-Dąbrowski - potomek powojennych emigrantów
politycznych, osiadłych w Argentynie. Liderzy Opus już w 1989 r. poprosili go, aby pojechał do kraju
przodków. Podobne były losy numerariuszki Dobrochny Lamy: ojciec Hindus, matka Polka, pobrali się
w Polsce, ale wyemigrowali do Australii. Tam Dobrochna zetknęła się z Opus Dei. I ją w latach 90.
poproszono o wyjazd do Polski. Teraz jest dyrektorką falenickiej szkoły dla dziewczynek i przedszkola.
- To, że cenimy pracę, nie oznacza, że chcemy wychowywać samych prezesów, ładować w
dzieci wiedzę i oczekiwać, że staną się bezdusznymi cyborgami - mówi Lama. - Głównym celem
powołania szkoły była ścisła współpraca z rodzicami, tak aby ich wspomagać w wychowywaniu, a nie
próbować zastępować.
Nie ma tu tradycyjnych wychowawców ani wywiadówek. Każdy nauczyciel ma dziesięcioro
dzieci, którymi się opiekuje. Przynajmniej cztery razy w roku musi się spotkać z obojgiem rodziców nie
po to, żeby informować o ocenach, ale aby zastanawiać się, jak wobec dziecka postępować dalej.
Rodzice znają się też między sobą albo ze spotkań Opus Dei, albo z organizowanych m.in. przez jej
członków spotkań Akademii Familijnej - stowarzyszenia, które ma doskonalić doświadczenia
wychowawcze rodziców.
- Ten system opracowaliśmy według schematu, w jakim biznesmeni szkolą się na studiach
menedżerskich typu MBA - mówi Piotr Podgórski, szef Stowarzyszenia Sternik, które jest organem
założycielskim szkoły.
Po korytarzach i trawnikach falenickiej szkoły biega około setki dzieciaków poubieranych w
mundurki - czerwone polo i granatowe spodenki albo spódniczki. Opus Dei nie kryje sympatii do
tradycyjnych form wychowania, więc szkoła dla chłopców jest osobno, a dla dziewczynek osobno.
Zajęcia odbywają się w godzinach 8-15, dzieci dostają w szkole śniadania i obiad, tu też odrabiają
lekcje. Szkoła jest płatna: 680 zł miesięcznie. Przedszkole - 410 zł.
Lama twierdzi, że ok. 20 proc. uczniów pochodzi z rodzin, których na czesne nie stać, dlatego
płacą za nich albo zamożniejsi rodzice innych uczniów, albo sponsorzy. - Kiedy zaczęliśmy się za
takimi ludzmi rozglądać, zaskoczyło mnie, jak chętnie np. starsze małżeństwa, których dzieci już
poszły w świat, fundują stypendia. Podobnie jest z małżeństwami bezdzietnymi - mówi.
Opus Dei nie lubi obnoszenia się z symbolami: falenicka szkoła nie ma w nazwie Opus Dei. To
druga strona nauk ks. Escrivy o uświęcaniu codzienności. W jego wspomnieniach można przeczytać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]