[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie ma obawy, wyśpiewa wszystko wtrącił się McMurdo. Miał chyba stalowe
nerwy, bo choć cały cię\ar wziął na swoje barki, wydawał się spokojny i opanowany jak
zawsze. Tamci zauwa\yli to i ocenili.
Ty dasz sobie z nim radę z uznaniem w głosie odezwał się McGinty. Nie zdą\y
nawet pisnąć, gdy go schwycisz za gardło. Szkoda jednak, \e te okna nie mają \aluzji.
McMurdo przeszedł od okna do okna i szczelnie zasunął kotary.
Teraz ju\ nikt nic nie dojrzy rzekł. Ale dziesiąta się zbli\a.
Mo\e nie przyjdzie. Mógł zwęszyć niebezpieczeństwo zauwa\ył sekretarz lo\y.
Nie ma obawy uspokoił go McMurdo. Tak samo się pali do przyjścia, jak wy do
zobaczenia się z nim. Słyszycie?
Zastygli niby woskowe figury, niektórzy ze szklankami w pół drogi do ust; trzy razy
głośno zastukano do drzwi.
Cicho!
McMurdo ostrzegawczo uniósł dłoń. Kładąc ręce na broni, wymienili ze sobą
porozumiewawcze spojrzenia.
Ani pary z ust, jeśli wam \ycie miłe! szepnął McMurdo i wyszedł z pokoju,
starannie zamykając drzwi za sobą.
Czekali, nadstawiwszy uszu, licząc kroki McMurdo idącego korytarzem. Usłyszeli skrzyp
otwieranych drzwi, parę słów powitania i czyjeś kroki ju\ wewnątrz domu. Doleciał ich obcy
głos. Po chwili drzwi zatrzasnęły się i klucz zgrzytnął w zamku. Zwierzyna wpadła w sidła!
Tygrys Cormac zarechotał straszliwie, a McGinty poło\ył mu rękę na ustach.
Cicho, wariacie! szepnął. Zgubisz nas!
Z przyległego pokoju dochodził ich odgłos rozmowy. Przedłu\ała się w nieskończoność.
Potem drzwi się otworzyły i z palcem na ustach wszedł McMurdo.
Podszedł do stołu i powiódł okiem po twarzach siedzących przy nim ludzi. Jakaś zmiana w
nim zaszła. Wyglądał na człowieka, który ma coś wa\nego do spełnienia. Rysy mu
skamieniały. Oczy zza okularów błyszczały z podniecenia. Wyraznie czuło się w nim
przywódcę. Patrzyli na niego zdjęci ciekawością, ale on milczał. Wcią\ tym niezwykłym
spojrzeniem wodził od jednego do drugiego.
No co? nie wytrzymał McGinty. Czy Birdy Edwards jest tu? Przyszedł?
Tak powoli odparł McMurdo. Birdy Edwards przyszedł, Birdy Edwards to ja!
Po tym krótkim stwierdzeniu w pokoju zapadła cisza, jak makiem zasiał. Syczenie
kociołka na kominie urosło do rozdzierającego uszy gwizdu. Siedem twarzy bladych jak
papier, zwróconych ku temu człowiekowi, który nad nimi dominował, zastygło w
najwy\szym przera\eniu. Nagle szyby rozprysły się z brzękiem i w ka\dym oknie błysnęły
lufy karabinów, a zerwane kotary opadły na ziemię. Na ten widok McGinty ryknął niby
zraniony niedzwiedz i skoczył ku uchylonym drzwiom. Ale zatrzymał go wycelowany weń
rewolwer i grozne spojrzenie niebieskich oczu kapitana Marvina z Kopalnianej Policji,
widocznych zza muszki na lufie. Cofnął się więc i opadł na krzesło.
Niech się pan lepiej nie rusza z miejsca, panie radco odezwał się mę\czyzna, którego
znali jako McMurdo. A panu rzekł do Baldwina radzę zdjąć rękę z broni, je\eli chce
pan uniknąć szubienicy. Oddaj ją zaraz albo, na Boga, który mnie stworzył& No, teraz
dobrze. Dom jest obstawiony i sami zwa\cie, czy macie jakieś szansę wobec czterdziestu
uzbrojonych ludzi. Marvin, niech ich pan rozbroi!
Pod lufami karabinów nie było co myśleć o oporze. Spiskowców rozbrojono. Posępni,
ogłupiali i zdumieni siedzieli dalej wokół stołu.
Chciałbym wam powiedzieć parę słów na rozstanie rzekł Birdy Edwards. Sądzę
bowiem, \e spotkamy się dopiero w sądzie, nie wcześniej. Dam wam więc temat do
rozmyślań. Ju\ wiecie, z kim mieliście do czynienia. Jestem Birdy Edwards z agencji
Pinkertona. Polecono mi rozbić waszą bandę. Była to trudna i niebezpieczna gra, a prócz
kapitana Marvina i mojego pracodawcy \adna \ywa dusza, nawet ta najbli\sza mi i
najdro\sza na całym świecie, nic o niej nie wiedziała. Ale teraz ju\ jest po wszystkim i dzięki
Bogu ja tę grę wygrałem.
Siedem skamieniałych twarzy, z których cała krew uciekła, zwróconych było ku niemu. W
utkwionych w niego oczach czaiła się straszliwa nienawiść. Ujrzał w nich nieubłaganą
grozbę.
Mo\e myślicie, \e jeszcze nie koniec. No có\, zaryzykuję. Tak czy owak, niektórzy z
was będą musieli spasować. A nie tylko wy, lecz jeszcze sześćdziesięciu innych członków
lo\y powędruje dziś do więzienia. Powiem wam jeszcze, \e kiedy poruczono mi tę sprawę,
nie wierzyłem, i\ mo\e istnieć takie stowarzyszenie jak wasze. Myślałem, \e to wszystko
dziennikarskie kaczki, \e to bzdury. Powiedziano mi, \e macie jakiś związek z
wolnomularzami, pojechałem więc do Chicago i zostałem wolnomularzem. Wtedy te\ jeszcze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]