[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zatrważająco, był już teraz prawie dokładnie nad ich głowami.
- Wygląda dość kiepsko, co? - Powolny nosowy głos odezwał się tuż za nim.
Było coś, co napełniało ufnością, w tym odmierzonym głosie, w spłowiałym błękicie oczu,
otoczonych pajęczą siatką zmarszczek.
- Rzeczywiście niedobrze - przyznał Mallory.
- Co to jest siła wiatru sześć do ośmiu stopni, komendancie?
- Skala wiatru - wyjaśnił Mallory. - Jeśli znajdujecie się na statku tej wielkości co nasz i
jesteście zmęczeni życiem, wtedy osiem stopni wystarczy, w sam raz.
- Wiedziałem o tym - powiedział Miller żałośnie. - Powinienem był wiedzieć. I to ja, który
przysiągłem, że nigdy w życiu nie wsiądę na żaden przeklęty statek!...
Zastanowił się nad czymś, przerzucił nogi przez luk maszynowni i wskazał kciukiem na
najbliższą wyspę, w odległości jakichś trzech mil.
- To też nie wygląda zachęcająco - powiedział.
- Stąd nie - zgodził się Mallory. - Ale mapa pokazuje zatoczkę wąską i zagiętą pod kątem
prostym. Powstrzymuje fale i wiatr.
- Są tam ludzie?
- Prawdopodobnie.
- Niemcy?
- Prawdopodobnie.
Miller ze zgrozą pokiwał głową i poszedł pomagać Brownowi. Czterdzieści minut pózniej,
w półmroku zapadającego wieczoru i dziwnie zimnego ulewnego deszczu, lejącego się prostopadle
z chmur, kotwica kutra opadła na dno między dwiema zielonymi ścianami podmokłego,
ociekającego wilgocią lasu, wrogiego w swej milczącej obojętności.
Rozdział czwarty
Poniedziałek wieczór Godz. 17.00_/23.30
- Zwietnie! - mówił z goryczą Mallory. - Wspaniale! "Pani pozwoli do mego salonu",
powiedział pająk do muchy. - Klął dosadnie, z obrzydzeniem unosząc brzeg brezentu
przykrywającego przedni luk.
Patrzył przez rzedniejącą zasłonę deszczu i przyglądał się długo kamiennej ścianie, która
załamywała się ukośnie, odcinając zatoczkę od morza. Z widocznością nie było teraz żadnych
kłopotów: gwałtowna ulewa przeszła w lekki kapuśniaczek, a postrzępione wiatrem szare i białe
chmury przesuwały się tuż za olbrzymim czarnym cumulonimbusem nad odległy horyzont. Daleko
na zachodzie, w jasnej wstędze błękitu, płomiennoczerwone słońce balansowało na krawędzi
morza. Z ocienionej zatoki było niewidoczne, ale zdradzała je charakterystyczna złota poświata. Te
same złote promienie oświetlały starą, zrujnowaną wieżę strażniczą na samym cyplu skały, sto stóp
nad rzeką, i polerowały drobnoziarnisty biały marmur paryjski, powlekając go delikatnym różem.
Błyskały na gładkiej stali groznych luf niemieckich karabinów maszynowych, wyglądających z
wąskich strzelnic w masywnych murach, oświetlały połamany krzyż swastyki na fladze, która
spływała sztywno z masztu nad parapetem. Potężna nawet w ruinie, niedostępna, władcza i
wyniosła, wieża panowała całkowicie nad obu wodnymi wejściami, zarówno od morza, jak i od
rzeki, nad wąskim, krętym kanałem, między zakotwiczonym kutrem a podnóżem skały. Powoli,
prawie z rezygnacją, Mallory odwrócił się i delikatnie opuścił brezent. Na jego twarzy malowało się
strapienie, gdy zwracał się do Andrei i Stevensa - ledwie widocznych cieni w półmroku kabiny.
- Zwietnie! - powtórzył. - Prawdziwy geniusz ten Mallory. Prawdopodobnie, cholera, jedyna
zatoczka w promieniu stu mil - i na stu wyspach - z posterunkiem niemieckim. Ale ja, oczywiście,
muszę wybrać to miejsce. Daj mi jeszcze zerknąć na mapę, Stevens.
Stevens podał mapę i patrzył, jak Mallory studiuje ją w bladym świetle przesączającym się
pod brezent. Oparty o gródz, głęboko zaciągnął się papierosem. Dawny mdlący strach odezwał się
znowu, silny jak zwykle. Spoglądał na potężną postać Andrei i czuł nieuzasadnioną niechęć do
niego za to, że kilka minut temu wykrył posterunek. Na pewno mają tam działo - myślał tępo -
powinni mieć działo, inaczej nie mogliby kontrolować zatoki. Mocno ścisnął sobie udo tuż nad
kolanem, ale drżenie było zbyt głęboko, żeby dało się opanować. Błogosławił litościwy mrok w
kabinie. Gdy się odezwał, jego głos był zupełnie opanowany.
- Traci pan czas, sir, wpatrując się w tę mapę i robiąc wyrzuty samemu sobie. Jest to jedyne
nadające się do zakotwiczenia miejsce w promieniu wielu mil, a przy takim wietrze nie mogliśmy
płynąć gdzie indziej.
- Właśnie. O to chodzi. - Mallory złożył i oddał mapę. - Nie mogliśmy płynąć gdzie indziej.
Nie mieliśmy innego wyjścia. Podczas sztormu ten port musi być bardzo uczęszczany, Niemcy na
pewno już dawno to wykryli. Dlatego powinienem wiedzieć, że zastaniemy tu ich posterunek.
Wszystko jedno, szkoda czasu na gadanie. - Podniósł głos: - Sierżancie!
- Tak jest! - stłumiony głos Browna dolatywał słabo z głębi maszynowni.
- Jak leci?
- Nie najgorzej. Już składam.
Mallory z ulgą skinął głową.
- Ile to potrwa? - zawołał. - Godzinę?
- Najwyżej.
- Godzinę. - Mallory znowu wyjrzał spod brezentu, zerknął na Andreę i Stevensa. - Nie
najgorzej. Za godzinę odpływamy. Będzie na tyle ciemno, że zyskamy pewną osłonę przed naszymi
przyjaciółmi z góry, ale nie za ciemno, żeby manewrować w tym przeklętym wodnym korkociągu.
- Myśli pan, że będą próbowali nas zatrzymać? - Głos Stevensa był zbyt rzeczowy, zbyt
obojętny.
Czuł, że Mallory to zauważy.
- Mało prawdopodobne, że ustawią się na brzegu i zaczną wznosić okrzyki pożegnalne na
naszą cześć - powiedział sucho Mallory. - Jak myślisz, Andrea, ilu ich tam jest na górze?
- Widziałem dwóch - odparł Andrea z namysłem. - Prawdopodobnie siedzi ich tam ze trzech
albo czterech. Mały posterunek. Niemcy nie mają zwyczaju marnować ludzi na takie dziury.
- Chyba masz rację - zgodził się Mallory. - Większość z nich stoi garnizonem we wsi, jakieś
siedem mil na zachód, sądząc z mapy. Nie przypuszczam, żeby...
Urwał nagle i znieruchomiał. Rozległo się wołanie, głośne, kategoryczne. Przeklinając
samego siebie za swą niedbałość, przez którą nie wystawił posterunku - tego rodzaju beztroskę
przypłaciłby życiem na Krecie - Mallory odsunął brezent i wygramolił się na pokład. Nie miał
broni, tylko opróżnioną do połowy butelkę mozelskiego wina w lewej ręce. Należało to do planu,
przygotowanego, zanim jeszcze opuścili Aleksandrię. Butelkę wyciągnął z szafki umieszczonej u
podstawy wąziutkiego trapu. Przekonująco potknął się na pokładzie i chwycił za poręcz wypadając
niemal za burtę. Bezczelnie wytrzeszczał oczy na stojącą na brzegu w odległości niecałych
dziesięciu jardów postać. Mallory uświadomił sobie, że niewystawienie posterunku nic nie
zaszkodziło, bowiem żołnierz miał pistolet maszynowy przerzucony przez plecy. Prowokacyjnie
podniósł butelkę z winem do ust i pociągnął spory łyk, zanim zniżył się do rozmowy z nim. Mallory
widział wzrastający gniew w szczupłej, opalonej twarzy młodego Niemca. Zignorował to. Powoli,
nonszalanckim gestem otarł usta wystrzępionym rękawem swej czarnej kurtki, jeszcze wolniej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl