[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kosztowałoby otwarcie podobnego sklepu.
Karen znów zajęła się jedzeniem, po chwili jednak się przyznała:
- Rzeczywiście, trochę zabawiałam się liczbami.
- Kiedy wrócimy do Denver, chcę żebyś położyła mi swoje wyliczenia na biurku, a
ja... - zamilkł, bo w tej samej chwili Karen wyjęła z torebki dyskietkę. Wziął ją do
ręki, po czym z marsową miną zapytał: - Kiedy zamierzałaś mi ją dać?
Dobrze wiedziała, co myślał w tej chwili. Sądził, że to prawdziwy powód, dla
którego zgodziła się spędzić z nim świąteczny week
44
end. Uważał, że była jedną z tych setek osób, które próbowały się z nim
skontaktować w taki czy inny sposób, by nakłonić go do sfinansowania projektów,
mogących uczynić z pomysłodawców bogaczy. Szybkim ruchem wyrwała mu
dyskietkę z dłoni.
- W ogóle nie miałam zamiaru ci jej dawać. Ani tobie, ani nikomu innemu -
wysyczała przez zęby. - Miliony ludzi snuje marzenia i zazwyczaj na tym właśnie
się kończy. Na marzeniach. - Ze złością chwyciła torebkę i płaszcz. - Przepraszam,
zdaje się, że zaszło poważne nieporozumienie. Myślę, że na mnie już czas.
Mac chwycił ją za rękę i przyciągnął z powrotem do stolika.
- Wybacz mi. Naprawdę bardzo cię przepraszam.
- Czy byłbyś uprzejmy mnie puścić?
- Nie, bo wtedy uciekniesz.
- Jeśli mnie nie puścisz, zacznę krzyczeć.
- Nie, nie zaczniesz. Pozwoliłaś, żeby Stanley Thompson praktycznie cię
obrabował, i nie krzyczałaś, bo nie chciałaś robić sceny w obecności jego rodziny.
Ty, Karen, nie należysz do kobiet, które załatwiają cokolwiek krzykiem.
Spojrzała na dużą opaloną dłoń, obejmującą jej nadgarstek. Mac miał rację,
rzeczywiście nie była krzykaczką - ani nie umiała walczyć o swoje. Może
potrzebowała świadomości, że Ray stoi za jej plecami, by mogła uwierzyć we
własną wartość.
Przesunął dłoń, tak że teraz ich palce się splatały, ale Karen nie próbowała już
wyrwać ręki.
- Posłuchaj. Wiem, jakie masz o mnie zdanie, ale to nie jest tak, jak myślisz. Czy
kiedykolwiek wspominałaś coś komuś na temat tego sklepu dla matek i
niemowląt?
- Nie.
- Ale przecież musiałaś o tym myśleć jeszcze przed śmiercią męża. Nic mu nie
mówiłaś?
- Nie.
W owym czasie sklep z narzędziami całkowicie pochłaniał Raya. A Karen w
żadnym razie nie zamierzała dawać mu do zrozumienia, że może chciałaby czegoś
innego - czy w ogóle czegoś więcej ponad to, co już osiągnęli.
- Jestem więc zaszczycony, że zdecydowałaś się mi zaufać -oświadczył Mac. A
kiedy Karen posłała mu podejrzliwe spojrzenie, dodał szybko: - Naprawdę. Uwierz
mi. - Przez chwilę wpatrywał się w ich splecione dłonie, po czym powiedział
cicho: - Te wszystkie intercyzy były tylko po to, żeby sprawdzić, czy podpiszą.
Karen wbiła w niego pełen niedowierzania wzrok.
45
- Nie żartuję. Gdyby którakolwiek z nich podpisała ten papier, natychmiast bym go
podarł. Ale zawsze słyszałem jedynie: „Tatuś uważa, że nie powinnam tego
podpisywać" albo: „Mój prawnik zdecydowanie mi odradza podobny krok". A ja
jedynie chciałem mieć pewność, że tym kobietom zależy na mnie, a nie na fortunie
mojej rodziny.
- To dość niegodziwy podstęp, nie sądzisz?
- Nie tak niegodziwy, jak wiązanie się ślubem, by cztery lata później występować
o rozwód. A co, gdyby w tym czasie pojawiły się dzieci?
Ku własnemu zdziwieniu Karen przyłapała się na tym, że zaciska palce wokół jego
palców.
- A Elaine?
- Z Elaine sprawy miały się zupełnie inaczej - odrzekł cicho i cofnął dłoń.
Już otwierała usta, żeby zadać mu kolejne pytanie, ale w tej samej chwili Mac
rzucił energicznie:
- Gotowa?
Ton, jakim to powiedział, nie sprawiał wrażenia pytania, ale sugerował komendę.
Kilka minut później znaleźli się znowu w głównym holu. Mac, obładowany
pakunkami, torował drogę. Karen szła za nim w zamyśleniu, aż nagle jej uwagę
przykuł sklep pełen najpiękniejszych dziecięcych ubranek, jakie kiedykolwiek
miała okazję zobaczyć. Zatrzymała się gwałtownie. Na wystawie wisiała koszulka
do chrztu z cieniutkiej bawełny, ręcznie haftowana i ozdobiona delikatnymi,
bawełnianymi koronkami.
- Chcesz wejść do środka? - spytał cicho Taggert.
- Nie, w żadnym razie - odparła ostrym głosem, odwracając się od witryny.
Mac zagrodził jej drogę i lekko pchnął Karen w stronę wejścia.
- Naprawdę, nie chcę... - zaczęła, urwała jednak, gdy tylko znalazła się w środku.
Nigdy dotąd nie patrzyła na dziecięce ubranka jako na rzeczy, których kiedyś
mogłaby sama potrzebować.
Niczym w transie, podeszła do uroczych sukieneczek, rozwieszonych dokładnie na
poziomie oczu.
Mac, uwolniony od paczek przez uprzejmą ekspedientkę, stanął za plecami Karen.
- Zły wybór. Pierwsze dziecko w rodzinie Taggertów to zawsze chłopak.
- Nie ma czegoś takiego, jak „zawsze" - odparła Karen, biorąc
46
do ręki białą sukienkę, ręcznie wyszywaną w różowe i niebieskie kwiatki.
- To jest o wiele lepsze - oznajmił Mac, unosząc w górę maleńką koszulę w
czerwono-niebieską kratę. - Idealna do gry w futbol.
- Nie pozwolę, żeby mój syn grał w futbol - oświadczyła stanowczo, odwieszając
sukienkę i spoglądając na miniaturowe, białe garniturki, jakby szyte z myślą o
prawdziwych książątkach. - To zbyt niebezpieczna gra.
- Ale to będzie również mój syn, a ja uważam...
Nagle do Karen dotarło, o czym właściwie rozmawiali. Możliwe, że rzeczywiście [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl