[ Pobierz całość w formacie PDF ]

NASK IFP UG
Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
100
przewodziła, nie było. Miejsce jej zajęła żona Ludkowa, tak jak mąż jej
władzę nad gromadką po ojcu odziedziczył.
Wieczorem na przyzbie przed chatą siedziały dwie siostry, Dziwa i
%7ływia, sparłszy głowy na ramiona swych, obejmując się rękami... pa-
trzały gdzieś na lasy i dumały, i nuciły... Ludek wyszedł od rzeki, ręce
w tył założone trzymając, z głową na piersi spuszczoną. Zobaczywszy
go przed sobą dziewczęta wstały. Zatrzymał się przed nimi. Dziwa po-
deszła krok ku niemu.
 Po coś ty Domana oczarowała?  rzekł powoli.
 Ja  rumieniąc się zawołała dziewczyna  i czarów nie znam, i
Domana znać nie chcę...
 Braterstwo nam wypowiedział za ciebie...  mówił Ludek.  Chce
cię mieć... odgraża się nam...
Jam bogom ślubowała  spokojnie mówiła Dziwa.
 Wie o tym... a znać nie chce...
 Cóżem ja winna?
%7ływia stojąca za siostrą to na nią, to na brata ciekawymi rzucała
oczyma. Milczeli...
 Ej! Dziwa  ozwał się Ludek  lepiej by było z nim żyć, brata
mieć, niż wroga sobie napytać...
Potrzęsła głową, dwie łzy popłynęły jej po twarzy, spojrzała na bra-
ta uśmiechając się błagalnie.
 Nie siłujcie mnie  rzekła cicho  zostawcie Dziwę w pokoju.
Będę wam w krosnach tkać, pieśni śpiewać, wodę nosić ze zdroju, w
wianku chodzić zielonym... I pokłoniła się do nóg brata, a %7ływia nic
nie mówiąc, jakby za nią też błagała, pochyliła się ściskając go za ko-
lana.
Ludek głowę spuścił i odszedł milczący.
NASK IFP UG
Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
101
ROZDZIAA 10
%7łmijowe uroczysko leżało otoczone borami dokoła jakby zapo-
mniane od wieków, żadna doń nie wiodła drożyna. Moczary i trzęsawi-
ska ze trzech stron je otaczały prawie nieprzebyte. Z prawej tylko wą-
ski klin ziemi twardszej przystęp do niego otwierał. Niegdyś przed
wieki, gdy narody wędrując pierwszy raz się osiedlały na nieznanej
ziemi, tu być musiały pierwsze gromad obozowiska.
Tu się potem na pamięć ową zbierały starszyzny dla narady. Horo-
dyszcze opasane było niskim, wklęsłym już w ziemię wałem zielonym.
W środku opuszczona dawno stała z dachu prawie odarta szopa, której
słupy się chyliły w różne strony.
W ścianach brakło opadłego i zgniłego na ziemi płota. Oprócz tego
szczątka budowli sczerniałego na horodyszczu nie było nic: ani drzewa,
ani kamienia, pokrywała je darń, skąpe zioła i stare kretowiny. Okolica,
jak miejsce, była smutną. Jak sięgnąć okiem, widnokrąg opasywały
lasy czarne. Z dala na prawo małe jeziorko leżało na pół trzcinami za-
rosłe, w lewo gdzieniegdzie ukazywała się z błota rzeczułka gniła, pły-
nąca trzęsawiskami nieprzebytymi. Płaczliwe głosy czajek głuszyły
śpiew leśnego ptastwa. Niespokojne, zwijały się tu nad niezliczonymi
gniazdami swymi, jakby od nich nieprzyjaciela odpędzać chciały.
Tam, gdzie horodyszcze do lądu przypierało, las stary stał na stra-
ży.
Był to przeddzień Kupały, na który wiec zwołano. Kmiecie i wła-
dyki wiedzieli już, jaki los spotkał Wisza za to, że pierwszy ich na wiec
powołał. Zmierć jego nastraszyła wielu, rozjątrzyła innych i pobudziła
jeszcze do narady dla ratunku.
Na horodyszcze tylko od strony lasu dostać się było można, a kto
na nie chciał iść, musiał pomijać dąb stary na drodze stojący, na pół
spróchniały z oschłymi konary, który równie jak uroczysko za poświę-
cony miano bogom czy duchom tej ziemi. Widać pod nim było mnó-
stwo płacht na wpół pogniłych, z którymi u stóp jego składano choro-
by.
Maleńkie zródełko sączące się nie opodal służyło chorym do ob-
mycia się z choroby, płótno do otarcia. Rzucano je potem pod dębem w
NASK IFP UG
Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
102
tej wierze, iż z nim szła precz choroba. Aby zdrowie odzyskać, duchom
je trzeba było rzucić na pastwę. Stały tu i inne ofiary pleśnią okryte,
przemokłe, liściem na pół zasypane, miseczki, dzbanuszki, ziarna
bursztynu, kawałki sukna i sznurki powiązane w węzły jakieś tajemni-
cze.
U góry w dębie spróchniałym widać było dziuplę ogromną, jakby
stworzoną na to, aby w niej pszczoły dzikie barci założyły. Lecz drze-
wo puste stało, wilgocią odstręczając, pszczół w nim nie było. Dziupla
stała próżna i czarnym swym otworem jak paszczą ziała jakoś dziwnie,
straszno.
Dokoła korę obsiadły zielone mchy jak aksamit świecące, porosty
żółte, nawet trawy blade, które się na przegniłych pasożytach czepiały.
Nie rozdeniało jeszcze dobrze, gdy się szelest dał słyszeć w pobli-
skiej gęstwinie. Ostrożnie coś się pod dębem prześliznęło, przycupnęło,
rozsłuchało i gdy wszystko milczało dokoła, z ziemi się podniósł czło-
wiek mały, w szarej guni, z głową okrągłą, postrzyżoną, z oczyma
świecącymi, z usty szeroko rozciętymi, w których zęby maleńkie wid-
niały. Obejrzał się raz jeszcze, posłuchał, rękami objął dąb, nogami się
go uczepił i ze zręcznością dzikiego zwierzęcia począł się drapać ku
górze. Niekiedy nastawiał ucha, to znów z pośpiechem wielkim lazł ku
dziupli spoglądając ku niej niespokojnie. Był to Znosek.
Drapanie się mimo chropawej dębu powierzchni prędkim nie było.
Drzewo grube łatwo się objąć nie dawało, mchy go śliskim czyniły,
parę razy osunął się człowieczek i ledwie paznokcie zapuściwszy w
korę utrzymać potrafił, ale wnet z nowym sił wytężeniem piął się zno-
wu do góry. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl