[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nieszczęsną ziemię? Traktowali Indian jak ludzi z innych planet, a Indianie odpowiadali tą samą monetą. Czy
wskutek tego ich wrogość była mniejsza? O nie, Europejczycy utopili Amerykę we krwi, kłócili się między sobą,
walczyli nieustannie, 'dzielili ziemie, których nawet nie zdążyli dobrze poznać. Co ich obchodzili Indianie, co ich
obchodziły nasze skarby, świątynie i pałace. Rozgrabili i zniszczyli wszystko!
Luis, za kogo się pan uważa, za Hiszpana czy za Indianina? Sądząc z nazwiska, jest pan potomkiem
hiszpańskich zdobywców? zapytałem, zdumiony goryczą brzmiącą w jego głosie.
Jestem Chilijczykiem odpowiedział. Nasz naród składa się prawie wyłącznie z Metysów. Ale
bynajmniej nie potępiam konkwistadorów, o nie! Ludzie są tylko ludzmi. Władza Inków była również ciężkim
jarzmem. Przodkowie mojej matki Araukanie kochali wolność. Byli to prości ludzie, myśliwi i rybacy, którzy
nie chcieli budować pałaców i świątyń, nie pożądali złota. I nie wpuścili na swe ziemie ani Inków, ani Hiszpanów.
Długo walczyli o zachowanie swego prawa do takiego życia, jakie im odpowiadało. Lecz również ta walka
skończyła się tak, jak można było przewidzieć: zwyciężyli silniejsi!
Czy Araukanie istnieją jeszcze? spytałem.
Mieszkają w lasach za rzeką Bio-Bio odparł posępnie Mendoza. Czy warto było tak walczyć, by ludz-
kość w rezultacie nawet nie wiedziała o istnieniu takiego narodu. Pedro de Valdivia przybył do nich, pustosząc ich
ziemie ogniem i mieczem. Araukanie jednak zwyciężyli dzicy pokonali doświadczonego wojownika! Ale sława
przypadła pokonanemu najezdzcy. Jego imieniem nazwano miasto na wybrzeżu, w Santiago wzniesiono mu
pomnik... A nasi Araukanie, kto słyszał o nich? Nie, nie, Alejandro, odkrycie nowych światów również nie
przyniesie szczęścia ludzkości!
Nie wszędzie jest tak jak w Chile... odezwałem się.
Znam nie tylko Chile! przerwał mi. Znam dobrze świat, jestem starszy od pana, Alejandro. Rozumiem,
pan ma na myśli swoją ojczyznę... Ale na świecie jest tak dużo ludzi i nie wszyscy zgodzą się żyć w takim ustroju
jak wasz...
Dyskutował ze mną zawzięcie. Lecz chociaż rozpocząłem wymianę zdań od dość słabego argumentu (który nie
mógł przekonać Mendozy i zmienić jego poglądu na życie), nie chciałem uznać siebie za pokonanego. Długo wy-
jaśniałem mu sytuację światową i jej perspektywy. Kiwał tylko sceptycznie głową i powtarzał, że każdy człowiek
pragnie żyć po swojemu, że nie ma recepty na szczęście dla wszystkich.
Na dowód, że ludzie w najrozmaitszy sposób pojmują szczęście, przytoczył następujący przykład:
Pewien mieszkaniec Santiago zapragnął utrwalić na swym ciele przygody Robinsona Cruzoe. Istnieje
powieść o nim, którą pan zapewne czytał. Otóż kazał wytatuować na swej skórze 700 obrazków i zniósł 22
miliony nakłuć igłą! 22 miliony! Niech pan pomyśli, Alejandro!
Przykład wydawał mi się zupełnie nie na miejscu, zapytałem więc:
Czy pańskim zdaniem to ma być szczęście?
Ja tak nie uważam oświadczył Mendoza ale ów człowiek uważa się za szczęśliwego! Rozmawiałem z
nim, pyszni się tym, co zrobił.
Następnie powiedział, że nie chciałby mieszkać w kraju, jaki opisałem (chociaż jest tam zapewne bardzo
dobrze! dodał uprzejmie), wolność bowiem jest dla niego największym dobrem.
A tutaj jest pan wolny? zapytałem rozzłoszczony. Odpowiedz brzmiała zaskakująco:
Tutaj mogę walczyć o wolność i szczęście, ponieważ jest tu wielu nieszczęśliwych, a skoro w waszym kraju
wszyscy są szczęśliwi, to wstyd by mi było domagać się czegokolwiek! A taka sytuacja jest jeszcze gorsza!
Mac-KinIey, który podszedł do nas w tym momencie, roześmiał się. Pierwszy raz widziałem, żeby się śmiał na
głos.
Pan go nie przekona! powiedział.
Kiedy odszedł, Menidoza rzucił szybko pytanie.
Jak pan sądzi, Alejandro, czy on jest dobrym człowiekiem?
Przecież razem z innymi wyciągał pana z przepaści odpowiedziałem wymijająco.
O, nie o to mi chodzi! Pomagał razem z innymi, bo inaczej nie wypadało. Ale nie narażałby się jak seńorita
Maria!
Nie miałem wielkiej ochoty na dyskusję o cechach charakteru Mac-KinIeya, rzekłem więc:
Zbyt mało go znam, żeby się z panem spierać... A czy pan, Luis, jest dobrym człowiekiem? zapytałem
żartobliwie.
Odpowiedział tradycyjnym quien sabe"? i zamyślił się głęboko.
Taki bardzo zły nie jestem powiedział po chwili, jak gdyby usiłując się usprawiedliwić. To życie robi ze
mnie złego człowieka.
Chciałem na to odrzec, że bardzo wygodne jest posługiwać się taką teorią, ale milczałem.
Schodziliśmy coraz niżej, okolica była coraz ciekawsza i piękniejsza. Znajdowaliśmy się już na t i e r r a t e m
p-l a d a w strefie klimatu umiarkowanego. Pasły się tu
stada wołów i owiec; dokoła rosły drzewa, trawy, kwiaty... I choć chłód płynął z gór, słońce i czyste powietrze
dodawały nam sił. Mendoza wracał ido zdrowia, tylko noga dolegała mu jeszcze, więc Indianie musieli nieść go
na krześle, które owiązali sznurem przymocowanym do czół tragarzy (w taki sposób podróżowali tutaj
misjonarze). Mendoza wyglądał przy tym bardzo śmiesznie, zwłaszcza że chorą nogę musiał trzymać na
specjalnej desce przybitej do krzesła. Masza kategorycznie odmówiła posługiwania się takim środkiem lokomocji,
chociaż pierwszego dnia chodzenie sprawiało jej wielką trudność.
Trawa na wzgórzach pożółkła zupełnie hojne słońce chilijskie zdążyło ją spalić, choć był to początek
tutejszego lata. Roślinność była dość skąpa, lecz bez porównania obfitsza niż w górach, w których widziało się
tylko kolczaste kaktusy i pokracznie powykręcane gałązki adesmii.
Tam, na wysokości, z której widzieliśmy rozpadlinę, zanika nawet tola najbardziej wytrwały krzew w Kordy-
lierach, jedyny, który waży się rosnąć tak wysoko. Masza zbierała rzadkie, wątłe trawki, których kępy sterczały tu i
ówdzie między kamieniami, oraz mchy i porosty. Tu było jednak coś żywego! Zapominając o bólu, uwijała się po
łączkach, zbierając trawy, kwiaty i liście. Cieszyła się bardzo moskiewscy botanicy będą jej zazdrościć tego
zielnika.
Lasów nie napotykaliśmy. Drzewa rosły w kępach lub pojedynczo. Za nimi odsłaniały się rozległe tereny poroś-
nięte trawą. Widzieliśmy palmy chilijskie o grubych pniach (niektóre miały prawie dwa metry średnicy!), z wielkimi
okrągłymi liśćmi jak gdyby pożółkłymi od słońca, piękne araukarie o długim prostym pniu i szerokiej koronie. Men-
doza, wskazując na araukarie, znów zaczął dowodzić, że ludzie żyją rozmaicie. Można na przykład powiedzieć,
że w Ameryce Południowej araukaria żywi biednych: zarówno jej pień, jak i tłuste, jadalne szyszki przynoszą
ludziom korzyść. A u was araukaria nie rośnie powiedział.
Mamy za to limbę, która wcale jej nie ustępuje odrzekłem. Ale czy pan wie, Luis, że ludzie u nas nie
mogą się obejść bez kartofli? A przecież ich ojczyzną jest właśnie Ameryka Południowa.
Patrzcie! wymamrotał zakłopotany.
Tak uporczywie powracał do tego tematu i mówił z taką goryczą, że jasne było, iż jest to dla niego nader istotna
sprawa. Od czasu do czasu dolewałem oliwy do ognia. Po następnym wywodzie Mendozy na temat
różnorodności pragnień ludzkich, pokazałem mu krytą słomą glinianą chałupę dzierżawcy inquilino, jak ich tu
nazywają. W tych lepiankach ludzie mieszkają w ciasnocie, w brudzie, stale są niedożywieni. A w pobliżu
rozciągają się wielkie folwarki haciendy, doskonale zagospodarowane, z rozbudowanym systemem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]