[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się zamykał w swojej chacie. Przetrwał tak około trzech miesięcy, aż któregoś dnia zbiegł na
dół i przeleciał przez miasteczko, jak pocisk. Ja jego nie widziałem, ale Jeff, ten, co pracuje
na targu, mówił, że krzyczał coś o potworze na polanie. Poleciał drogą w dół do Bishop i tyle
go Jeff widział.
Mimo woli Pete wzdrygnął się.
- Nie pokazał się więcej?
- Znikł bez śladu.
Jupiter spoglądał na górskie szczyty.
- Potwór... Ciekaw jestem...
Richardson przerwał mu szybko.
- Nie zawracajcie sobie głowy tą historią. Chłopak siedział tyle czasu sam tam na
górze i doprowadził się do stanu, w którym ma się przywidzenia. Każdego by to spotkało. To
niezdrowe dla człowieka - być samemu. Macie ochotę, to obozujcie tu. Nie przejmujcie się
potworami. Niedzwiedzie zostawią was w spokoju, jeśli wy im dacie spokój. Tylko nie
trzymajcie jedzenia koło namiotu.
Wstał, zarzucił swą torbę na ramię i ruszył ku drodze do miasteczka. Na skraju pola
namiotowego zatrzymał się i odwrócił do chłopców.
- I nie śmiećcie!
- Nie naśmiecimy - przyrzekł Bob.
Chłopcy patrzyli za idącym drogą Richardsonem, póki nie znikł im z oczu.
- Góra Potwora - powiedział Bob. - To wszystko bajki opowiadane dzieciom, żeby
były grzeczne. Tu nie mogą żyć wielkoludy. Sierra to nie Himalaje. Poza tym przewalają się
tu tłumy turystów i narciarzy...
- Nie wszędzie - wpadł mu w słowa Jupe. - Sierra to rozległe przestrzenie i na pewno
są miejsca, gdzie nie docierają turyści.
Pete wzdrygnął się.
- Przestań, Jupe, bo dostanę gęsiej skórki. Nie chcesz chyba powiedzieć, że pustelnik
rzeczywiście widział potwora?
- Nawet w najbardziej fantastycznych opowieściach jest zawsze zdzbło prawdy -
mruknął Jupiter. - Albo Gaduła Richardson wyssał całą historię z palca, albo rzeczywiście był
tu pustelnik i zobaczył na polanie potwora.
- Cicho, słuchajcie! - Bob zesztywniał nagle wpatrując się w zarosła obrastające
strumień. - Tam ktoś jest!
Dzień był bezwietrzny, a jednak krzaki po drugiej stronie strumienia zaszeleściły i
gałęzie drzew poruszyły się lekko.
Pete stał jak skamieniały. Zdawało mu się, że dostrzega dziwny kształt w gęstwinie.
Szelest był coraz wyrazniejszy.
- Idzie w naszą stronę - szepnął Bob.
ROZDZIAA 7
Miłośnik zwierząt
Szelest w zaroślach słychać było coraz bliżej i bliżej.
Chłopcy stali zlani zimnym potem. W ich wyobrazni jawiły się przedziwne stwory,
straszliwe wilkołaki i olbrzymy. Bezkształtne potwory, pędzące po stoku za przerażonym
pustelnikiem. Zjawy czające się w cieniach księżycowej nocy. Wizjom tym towarzyszyły
szelesty i trzaski łamanych gałęzi. Nagle wszystko umilkło, a krzewy za potokiem stanęły
nieruchomo. Cisza była przerażająca. Szykuje się do ataku? Skoczy na nich czy odejdzie?
Wtem usłyszeli znajomy głos:
- Och, przepraszam, przyjacielu, mało na ciebie nie nastąpiłem!
Pete nawet nie zdawał sobie sprawy, że przez cały ten czas wstrzymywał oddech.
Aapczywie nabrał teraz w płuca czystego, górskiego powietrza.
- Pan Smathers - wykrztusił Jupiter. Gardło miał wyschnięte i osłabły opadł na stół
piknikowy. - Co za ulga.
- Myśleliście, że to potwór z Góry Potwora? - Bob roześmiał się niemal histerycznie. -
Przez moment sam tak myślałem.
- Ulegliśmy sugestii - Jupiter doszedł już do siebie. - Nasłuchaliśmy się obłędnych
historii i teraz o mało nie umieramy ze strachu na byle szelest. - Podniósł głos, wołając: -
Panie Smathers?!
Krzaki po drugiej stronie strumienia rozsunęły się, ukazując szczupłą, podłużną twarz
małego pana. Na jego głowie tkwił płócienny kapelusz z wąskim rondem. Pan Smathers miał
zadrapane czoło i fatalnie spalony słońcem nos, czego zdawał się być zupełnie nieświadomy.
- Zakłócacie spokój - powiedział surowo, ale kąciki ust uniosły mu się w uśmiechu.
- Przestraszył nas pan - powiedział Pete. - Myśleliśmy, że to co najmniej niedzwiedz.
- Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby być dziś niedzwiedziem. Znalazłem gniazdo
pszczół. Byłaby to nie lada uczta. - Smathers wyszedł spomiędzy krzaków i stanął na skraju
potoku. Chłopcy zobaczyli, że w ramionach, delikatnie jak dziecko, trzyma skunksa.
- Dobry Boże! - wykrzyknął Pete.
Smathers popatrzył na biało-czarne zwierzątko.
- Aadny, prawda?
- Niech pan go puści! - wrzasnął Bob.
Smathers roześmiał się.
- Mój przyjaciel was niepokoi? - Podrapał skunksa pod brodą, przemawiając do niego:
- Czy to nie głuptasy? Boją się, że ich opsikasz swoimi perfumami. Nie zrobisz tego, prawda?
Tylko, gdybyś musiał. No, idz sobie lepiej. Nie każdy rozumie cię tak, jak ja. - Z tymi
słowami postawił skunksa na ziemi.
Skunks podreptał parę kroków, po czym przystanął i spojrzał na Smathersa jakby
pytająco.
- Idz, idz - ponaglił go Smathers. - Chcę pogawędzić trochę z naszymi młodymi
przyjaciółmi, a twój widok ich niepokoi. Och, przykro mi, że przerwałem ci drzemkę. Nietakt
z mojej strony. Przyrzekam nie robić tego więcej.
Skunksa zdawały się satysfakcjonować te słowa i znikł w zaroślach. Pan Smathers
zszedł na dno potoku i przeskoczył przez strużki wody.
- Urocze stworzenia - mówił, podchodząc do chłopców. - Nie powinno się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]