[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Pani praca jest dokładnie tym, czego od pani oczekiwałem, ale ta firma właśnie zbankrutowała.
- To bardzo zle.
- Też tak myślę, a teraz, do widzenia!
Czynsz był zapłacony za miesiąc z góry, z właściciel mógł sobie wziąć wszystko, co pozostało
wewnątrz. Z wyjątkiem time-helixu, ten bowiem miał założoną bombkę zegarową. I tak zbyt dużo
nieodpowiedzialnego elementu szwendało się w czasie.
Włożenie kombinezonu z ekwipunkiem na modny strój z epoki było wysiłkiem przekraczającym
moje możliwości. Skończyło się na tym, że frak i lakierki trzymałem pod pachą, gdy wchodziłem do
seledynowego walca. Tablica była już nastawiona - na dolinę Tamizy w pobliżu Oxfordu, na tyle
daleko od Londynu (z Chilterness dodatkowo przesłaniającym widok), aby uniemożliwić obserwację
radarem, promieniami zet czy czymkolwiek podobnym, a jednocześnie na tyle blisko, by mnie szlag
nie trafił z powodu zacofania ówczesnego transportu.
Ważną sprawą było ustalenie czasu przybycia. W 1805 roku byli już z pewnością gotowi mnie
powitać. Musiałem więc zjawić się pózniej, ale nie za bardzo, żeby nie zdążyli zakończyć swojej
radosnej działalności. Dwa lata wydawały mi się odpowiednim odcinkiem czasu, by pozbawić ich
nieco czujności. A zatem rok 1807. Wziąłem głęboki oddech i wdusiłem przełącznik.
Nie było to przyjemne, ale dawało się wytrzymać. Jedyną różnicę między pierwszą a drugą
podróżą stanowiło niezbyt miłe wrażenie spadania. Gdy zmusiłem się do otwarcia oczu,
stwierdziłem, że to nie jest tylko wrażenie. Autentycznie spadałem wprost w objęcia niezbyt
gościnnie wyglądających drzew.
W panice uruchomiłem grawitator, ale zanim zdążył zaskoczyć, przeleciałem przez gałęzie i
huknąłem o ziemię. W tym momencie maszynka zadziałała, więc ponownie znalazłem się między
gałęziami. Doszedłszy wreszcie do ładu z urządzeniem jakieś sześćdziesiąt stóp w górze, powoli
opadłem na ziemię.
- Cudowne lądowanie, kretynie! - warknąłem, czując się jak worek na połamane kości. -
Powinieneś zatrudnić się w cyrku!
Rozejrzałem się. Najpierw sprawdziłem siebie, potem okolicę. Na szczęście byłem nadal w
jednym kawałku, a w okolicy nie dostrzegłem żywej duszy, jeśli nie liczyć paru krów, na których
moje przybycie nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Rozebrałem się w cieniu połamanego drzewa i
rozłożyłem kontenerek własnego pomysłu. Był pakowny, a wyglądał jak najzwyczajniejsza skórzana
torba podróżna z tej epoki. Wsadziłem tam wszystko, co nie pasowało do reszty dekoracji (z
kombinezonem na czele), i zacząłem się zastanawiać, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem.
Sądząc z położenia słońca i z paru innych czynników, było pózne popołudnie, a zatem najwyższy
czas na poszukanie jakiegoś kąta na noc. Ruszyłem na skos przez łąkę ku czemuś, co z daleka
przypominało drogę. I faktycznie, była to droga, a raczej bity trakt. Właśnie zastanawiałem się, w
którą stronę ruszyć, gdy coś nadjechało.
To coś dawało o sobie znać z daleka, po pierwsze przez głośne skrzypienie, po drugie przez nader
intensywny zapach, który można by określić jedynie mianem smrodu. Gdy ów pojazd wyłonił się zza
zakrętu, przyczyny obu zjawisk stały się zrozumiałe. Ujrzałem bowiem dwukołowy, drewniany
wózek, zaprzężony w wynędzniałego czworonoga, zwanego koniem, i wyładowany po brzegi
najzwyczajniejszymi bydlęcymi gównami. Pojazdem kierował zarośnięty do niemożliwości typ w
wyniszczonej, workowatej odzieży. Siedział on na wzniesionej z przodu platformie, która ledwo
wystawała ponad poziom ładunku.
Wyszedłem na drogę i uniosłem rękę. Typ pociągnął za trzymane w dłoniach rzemienie, które
licznymi węzłami przymocowane były do pyska zwierzaka, i przy akompaniamencie skrzypień i
trzasków zatrzymał wehikuł. Gapiliśmy się przez chwilę na siebie, po czym woznica sięgnął do
głowy i poruszył tym, co się na niej znajdowało. Mógł to być kapelusz albo czapka, ale ponieważ
nakrycie już dawno temu straciło fason, długo by zgadywać. Czytałem, że klasa niższa wyrażała takim
gestem szacunek lepiej urodzonym i z zadowoleniem stwierdziłem, że mój kostium jest widocznie
prawidłowy.
- Zdążam do Oxfordu, mój dobry człowieku - zagaiłem.
- Ey? - padło w odpowiedzi, a towarzyszyło temu drapanie za uchem.
- Oxford! - wrzasnąłem.
- Aye, Oxford - zgodził się uszczęśliwiony. - To będzie tam. - Po czym wskazał brudnym paluchem
za siebie.
- Tam właśnie zmierzam. Zawieziecie mnie?
- Ja jadę tu - wskazał w przeciwną stronę. Wyciągnąłem z kieszeni złotego suwerena, którego
oryginał wydusiłem od jakiegoś numizmatyka-handlarza, i pokazałem woznicy. Takiej ilości gotówki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]