[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ciele jego ciepło. Kiedy moje zrenice się do niego przyzwyczaiły,
zauważyłam, że to wcale nie jest reflektor. To było słońce.
Nigdy nie zapomnę tej chwili.
Uprzedzałam was już na samym początku, że pewnie nie
uwierzycie w moją historię. Więc ta scena nie powinna was
zdziwić. Może zresztą wiecie już z notki na okładce, że ta historia
w pewnym momencie przybierze nieoczekiwany obrót. Ale ja nie
miałam takiego luksusu jak dostęp do notki na okładce, więc nie
mogłam się przygotować na to, co mnie czekało, i byłam
kompletnie zaskoczona. Nade mną wisiało niebo bez śladu
fioletowego odblasku miejskich świateł, bez ciężkich zimowych
chmur, niewinnie jasnoniebieskie jak dno basenu. Tu i ówdzie
lekki wiatr ciągnął po nim białe pierzaste obłoki. Powietrze było
ciepłe i wilgotne.
To, co jeszcze chwilę wcześniej brałam za znajomą
nowojorską aleję, wyglądało zupełnie inaczej. Przede mną
rozpościerał się rynek. Nad nim górowała kamienna wieża, a na
straganach sprzedawano kwiaty, owoce i wa-
rzywa. Kamienna fontanna miała kształt piętrowej patery do
ciastek i była zwieńczona postacią kobiety, wylewającej wodę z
wiadra. Wokół biegały kury, fruwały gołębie, a w jakimś koszyku
spała dwójka prosiąt. Na końcu placu zbierał się tłum. Stroje
przypominały te z czasów renesansu. Przez moment myślałam, że
znalazłam się na planie filmu. Tylko że nawet Steve Spielberg nie
zdołałby usunąć tylu wysokich budynków, ile ich stało przy
nowojorskiej ulicy, a tu najwyrazniej po prostu zniknęły
wszystkie, i to przynajmniej na odcinku dwóch przecznic.
Instynkt mówił mi, że lepiej wycofać się w jakieś mniej
niedorzeczne miejsce, więc zaczęłam wracać. Powiecie może, że
sama nie wiedziałam, czego chcę, ale w tamtej chwili byłam
gotowa ucieszyć się na widok Teatru Wallingford.
Ucałowałabym wytarty chodnik z holu, bo jego widok
uspokoiłby mnie, że nie oszalałam do reszty. Tancerka znowu
stała w oknie i patrzyła na ulicę, więc zdecydowałam, że wejdę
do teatru głównym wejściem. Ale nie mogłam odnalezć budynku,
który tak dobrze znałam. Ani śladu markizy i napisu z żółtych
żarówek, ani śladu oszklonych drzwi, nie było też kasy z biletami
i pryszczatego ochroniarza.
Szyld z wymalowanym farbami wizerunkiem męskiego buta z
cholewą wisiał nad prostymi drewnianymi drzwiami. Pchnęłam
te drzwi, wbrew oczywistości mając jeszcze nadzieję, że za nimi
zobaczę Trzy Wiedzmy, plotkujące i po kryjomu palące
papierosy. Ale zamiast tego znalazłam się w warsztacie szewca,
skąpo oświetlonym kilkoma świeczkami.
- Jeszcze zamknięte - odezwał się gderliwie mężczyzna,
stukający młotkiem w kawałek skóry.
- Poczekaj, Rodney - powiedział inny i zatarł ręce. -Możemy
otworzyć przed czasem dla tej panienki, jeśli chce złożyć
zamówienie i płaci gotówką. - Spojrzał na moją wymiętą,
poplamioną suknię i skrzywił się. - Ale panna pewnie szukasz
krawca. To dwa domy dalej.
Wyszłam i znowu stałam na ulicy. Obok przebiegła grupka
dzieci. Coraz więcej ludzi przyłączało się do tłumu, widocznego
na drugim końcu placyku. Nagle zrobiło mi się słabo. To był
szok. Szok działa w ten sposób, że na chwilę wyłącza umysł,
żeby nie mógł sam się wykończyć. Szok stwarza ochronną
barierę między nami i rzeczywistością. Daje nam czas, żeby
stopniowo wejść w nową sytuację, tak jak się wchodzi do
lodowatej wody.
- Mimi! - zawołał jakiś męski głos. Rozejrzałam się, ale nie
zobaczyłam żadnej znajomej twarzy. Czyżbym miała omamy?
Chyba nie, bo ten sam głos zawołał znowu:
- Mimi!
- Tu jestem! - odpowiedziałam, podnosząc rękę. Nie
wiedziałam nawet, z której strony ten głos dobiega.
- Książę! - szeptano wokół. - Książę przemówi!
Mężczyzni ubrani w rajtuzy i pludry wskakiwali na ob-
ramowanie fontanny i wyciągali szyje, żeby lepiej widzieć. Plac
był pełen kobiet w długich sukniach. Wierciłam się, wypatrując
tego, kto mnie zawołał. Tymczasem tłum wciągał mnie coraz
głębiej i popychał ku centralnej części placu.
- Jestem tutaj! - zawołałam jeszcze raz.
- Cisza! Słuchajcie słów Księcia Werony! - zgromił mnie ktoś
surowo.
Tłum ucichł i gdzieś przed nami rozległ się pojedynczy głos.
Nie widziałam mówcy, ale treść wydała mi się dziwnie znajoma.
-Buntownicy, nieprzyjaciele porządku publicznego, słuchajcie
słów Księcia!
Utknęłam, ściśnięta między nieprawdopodobnie otyłą kobietą
a mężczyzną zalatującym cebulą. Ponad głowami tłumu
widziałam tylko kapelusz z czerwonym piórkiem, które
podrygiwało w takt przemowy księcia.
-Ostatnio rody Kapuletich i Montekich trzykrotnie
wszczynały walki na ulicach, przelewając krew zarówno własną,
jak niewinnych przechodniów. Nie będę tego dłużej tolerował.
Jeśli którykolwiek z dwóch rodów jeszcze raz zakłóci spokój tego
miasta, winowajca zostanie skazany na śmierć! Oto moja wola.
Rody Kapuletich i Montekich? Wszystko to wyglądało coraz
dziwniej.
W tłumie podniósł się szmer głosów i wielu kiwało głowami
na znak, że pochwalają tę decyzję. Gruba kobieta zmierzyła mnie
gniewnym spojrzeniem.
- Słyszałaś, mała? - zauważyłam, że brak jej kilku przednich
zębów. - Powiedz swoim, że jeśli się nie opamiętają, zawisną na
szubienicy.
Inna umyślnie wpadła na mnie i nadepnęła mi na nogę.
- Kapuleckie ścierwo - syknęła pod nosem.
Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać, więc zrobiłam obie
rzeczy jednocześnie - zalałam się łzami i zaniosłam się
histerycznym śmiechem. Stałam wśród nich jak wariatka w
zabłoconej sukience. Wyglądało to zupełnie jak początek naszej
sztuki, kiedy przemawia Książę Werony. Otóż to. Było jak na
przedstawieniu, z którego właśnie uciekłam. Czy to możliwe?
- Ruszajcie się, żwawo! - grupa mężczyzn komenderowała
tłumem. Wszyscy nosili czerwone peleryny i czerwone kapelusze
z piórkiem. - Książę nakazał wam rozejść się do domów.
Tłum poruszył się posłusznie i kobieta, która przedtem
obrzuciła mnie przekleństwem, także zaczęła iść.
- Wracajcie do pracy. Hej, ty! Wyglądało na to, że ty" to
właśnie ja.
Jeden z tych ludzi w czerwonych kapeluszach szedł szybkim
krokiem w moją stronę. Zrośnięte brwi osłaniały ciemne oczy.
- Ciebie nie znam.
Co powinnam na to odpowiedzieć? Nic mi nie przychodziło
do głowy. Gdybym wylądowała na Marsie, nie byłabym bardziej
zbita z tropu. I naraz przypomniał mi się popiół z rozbitej
flaszeczki. Przecież wciągnęłam go do płuc. A jeśli to nie był
[ Pobierz całość w formacie PDF ]