[ Pobierz całość w formacie PDF ]
który sam zdawał się grawitować w stronę świata haraczów, łapówek i korupcji.
Trzeciego stycznia 1925 na nocnej zmianie w portowym urzędzie celnym udało mu się
wykonać zadanie.
Matthew Canfield, teraz celnik Mitch Cannon, sprawdził faktury parostatku "Genoa-
Stella". Machnął na brygadzistę, żeby zaczęto wyładowywać paki wełny z Como.
I właśnie wtedy do tego doszło.
Najpierw była kłótnia. Potem bójka.
45
Załoga statku "Genoa-Stella" nie zamierzała tolerować naruszania kolejności
wyładunku. Ktoś inny wydawał im rozkazy.
Z pewnością nie amerykańscy celnicy.
Kiedy spuszczono dwie pierwsze paki, spod słomianego opakowania rozszedł się odór
samogonu.
Wszyscy zgromadzeni na pirsie zamarli. Kilku mężczyzn pobiegło do budek
telefonicznych, a marynarze z bosakami w rękach obstawili kontenery.
Kontrabanda oznaczała dla nich życie, w jej obronie gotowi byli zginąć.
Canfield wbiegł po schodach do oszklonej kabiny nad pirsem i obserwował gniewny
tłum. Między pracownikami doku a marynarzami "Genoi-Stelli" wywiązała się gwałtowna
kłótnia. Przez piętnaście minut przeciwnicy wrzeszczeli na siebie, krzykom towarzyszyły
obrazliwe gesty. Nikt jednak nie wyciągnął broni. Nikt nie machnął bosakiem ani nożem.
Czekali.
Canfield uświadomił sobie, że żaden z celników nie ruszył się, żeby zawiadomić
władze.
- Na miłość boską! Niech ktoś wezwie policję! - zawołał.
Odpowiedziało mu milczenie.
- Słyszeliście? Wezwijcie policję!
Znów tylko milczenie czterech przestraszonych mężczyzn w mundurach Służby Celnej.
W końcu jeden z nich przemówił. Stał obok Canfielda, patrząc przez szklaną ścianę na
znajdującą się na dole armię gangsterów.
- Nikt nie wezwie policji, chłopcze. Jeśli chcesz się jutro zjawić w dokach, też siedz
cicho.
- W dokach lub gdziekolwiek indziej - dodał drugi, po czym spokojnie usiadł i wziął
gazetę z malutkiego biurka.
- Dlaczego? Przecież tam na dole ktoś może zostać zabity!
- Załatwią to między sobą - powiedział starszy celnik.
- Z jakiego portu przyszedłeś? Z Erie...? No tak. %7łegluga śródlądowa to co innego...-
Bzdury!
Trzeci z mężczyzn podszedł do Canfielda.
- Słuchaj, nie wtykaj nosa w cudze sprawy, dobrze?
- Co to za gadka? Do jasnej cholery, co to za gadka?
- Chodz no tu, mały. - Trzeci celnik, którego szczupłe ciało zdawało się tonąć w zbyt
obszernym mundurze, wziął Canfielda za łokieć i zaprowadził go w róg pokoju. Pozostali
udawali, że nic nie widzą, zerkali jednak na nich nieustannie. Byli mocno zaniepokojeni. -
Masz żonę i dzieci? - zapytał cicho szczupły celnik.
- Nie... I co z tego?
- My mamy. To z tego. - Sięgnął do kieszeni i wyjął kilka banknotów. - Masz. Tu jest
sześć dych... Tylko nie szalej, dobra...?
Wezwanie glin nic by nie załatwiło...
- Jezu! Sześćdziesiąt dolarów!
- Dwutygodniowa wypłata, chłopcze. Zabaw się.
- W porządku...
46
- Idą, Jesse - zwrócił się półgłosem do celnika rozmawiającego z Canfieldem stary
mężczyzna pilnujący okna.
- Chodz, mały. Nauczysz się czegoś - powiedział ten od pieniędzy, prowadząc
Canfielda do okna wychodzącego na wnętrze doków.
Canfield zobaczył, że w dole, przy bramie od strony ulicy, stanęły jeden za drugim dwa
duże samochody - pierwszy z nich częściowo wjechał do budynku. Wysiadło z niego kilku
facetów w ciemnych płaszczach, którzy zbliżali się teraz do grupy robotników otaczających
uszkodzone paki.
- Co oni robią?
- To płatni zbóje, chłopcze - odparł celnik Jesse. - Oni ustawiają.
- Co? Co ustawiają?
Mężczyzna siedzący z gazetą przy maleńkim biurku zaśmiał się gardłowo.
- Nie co - lecz kogo!
Pięciu facetów w płaszczach zaczęło krążyć wśród robotników portowych i cicho z
nimi rozmawiać. Niektórych szturchali żartobliwie i poklepywali po grubych karkach.
Przypominali dozorców w ogrodzie zoologicznym, którzy uspokajają zwierzęta. Dwaj z nich
weszli po trapie na statek. Szef w białym filcowym kapeluszu, stojący wśród pozostałych
trzech mężczyzn na pirsie, spojrzał w kierunku samochodów, po czym podniósł wzrok na
oszkloną kabinę. Skinął głową i ruszył ku schodom.
Celnik Jesse powiedział:
- Ja to załatwię. Nie ruszajcie się stąd.
Otworzył drzwi, wyszedł na stalową platformę i czekał na człowieka w białym
kapeluszu.
Canfield widział przez szybę rozmawiających mężczyzn. Biały Kapelusz uśmiechał się
przymilnie, spojrzenie miał jednak twarde.
Po chwili obaj zwrócili wzrok na biuro.
Patrzyli na Matthew Canfielda.
Jesse otworzył drzwi.
- Cannon. Mitch Cannon, chodz tu.
Zawsze było wygodniej, kiedy inicjały pseudonimu pokrywały się z prawdziwymi.
Nigdy nie wiadomo, kto może przysłać prezent gwiazdkowy. "
Canfield wyszedł na stalowy pomost, kiedy człowiek w białym kapeluszu zszedł ze
schodów na betonową nawierzchnię pirsu.
- Idz na dół i podpisz papiery. Chcą mieć pewność, że jesteś w porządku. - Jesse
uśmiechnął się. - Są tu ich szefowie...
Dostaniesz następny mały prezent... Ale pięćdziesiąt procent dla mnie, jasne?
- Taaa - odparł Canfield niechętnie.:- Jasne. - Ruszył na dół, do czekającego na niego
człowieka.
- Nowy, co?
- Tak.
- Skąd jesteś?
- Jezioro Erie. Sporo się tam działo.
- W czym robiłeś?
- Towar kanadyjski. A w czymże innym...? Niezła hara...
47
- My importujemy wełnę! Wełnę z Como!
- Oczywiście, przyjacielu. Na Erie były kanadyjskie skóry i tkaniny... - Canfield
mrugnął porozumiewawczo. - Dobre, miękkie opakowanie, co?
- Słuchaj,,chłopcze... nie potrzebujemy tu mądrali.
- W porządku.
- Chodz do dyspozytorni... Podpiszesz odprawę towaru.
Canfield poszedł z tamtym do budki dyspozytora, gdzie jakiś inny facet rzucił mu plik
papierów.
- Pisz wyraznie i dokładnie zanotuj daty i godziny! - rozkazał.
Kiedy Canfield zrobił, czego od niego żądano, pierwszy mężczyzna powiedział:
- Dobra... Chodz ze mną. - Zaprowadził Canfielda do samochodów. Inspektor zobaczył
dwóch ludzi rozmawiających na tylnym siedzeniu drugiego auta. W pierwszym został tylko
kierowca. - Poczekaj tu.
Canfield zastanawiał się, dlaczego go wybrano. Czy coś poszło nie tak w
Waszyngtonie?
Na pirsie wybuchło nagle zamieszanie. Dwaj gangsterzy, którzy weszli na statek,
sprowadzali po trapie mężczyznę w mundurze.
Canfield zobaczył, że był to kapitan "Genoi-Stelli".
Człowiek w białym kapeluszu stał pochylony, rozmawiając z ludzmi siedzącymi w
drugim wozie. Nie słyszeli dochodzącego z pirsu hałasu. Potężny goryl otworzył drzwi i z
samochodu wysiadł niski, smagły Włoch. Nie miał więcej niż metr pięćdziesiąt siedem
wzrostu.
Włoch skinął na Canfielda. Potem zanurzył dłoń w kieszeni płaszcza, wyciągnął zwitek
banknotów i oddzielił z niego kilka.
Mówił z bardzo silnym obcym akcentem:
- Ty nowy?
- Tak, proszę pana.
- Jezioro Erie? Zgadza się?
- Tak, proszę pana.- Nazwisko?
- Cannon.
Niski Włoch spojrzał na człowieka w białym kapeluszu, ale ten wzruszył ramionami.
- N on conosco...
- Masz. - Włoch wetknął Canfieldowi dwa pięćdziesięciodolarowe banknoty. - Bądz
grzeczny... My dbamy o grzecznych chłopców. Dbamy też o chłopców, którzy nie są
grzeczni... Capisce?
- Pewnie. Bardzo dzię...
Tyle tylko zdążył powiedzieć. Dwaj gangsterzy eskortujący kapitana "Genoi-Stelli"
dotarli do pierwszego samochodu. Trzymali oficera z całej siły, popychając go do przodu.
- Lascia mi! Lascia mi! Maiali! - Kapitan usiłował uwolnić się z uchwytu dwóch
drabów. Szarpał się w tył i w przód, ale bez rezultatu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]