[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W domu pozbyli się wilgotnych płaszczy, rozbiegali się, mnożyli i powtórnie zebrali wokół stołu w
wysokim, mrocznym pokoju przetykanym hałasem i światłem lamp na kawę i ciasto wniesione
przez matkę Kasimira. Poruszała się szybkim, spokojnym krokiem pod siwociemnobrązową koroną z
warkoczy. Będąc matką siedmiorga dzieci i mając kształty wiolonczeli, wtopiła Stefana w resztę
młodzieży, którą rozróżniała tylko po imionach. A byli to Valeria, Bendika, Antony, Bruna, Kasimir,
Joachim, Paul. %7łartowali i gawędzili; mała, czarnowłosa dziewczynka kwiczała ze śmiechu, jasne
włosy Kasimira wpadały mu do oczu, dwaj jedenastoletni chłopcy sprzeczali się, chudy uśmiechnięty
mężczyzna usiadł z gitarą, na której zaraz zaczął grać, nachylając nad instrumentem twarz o ostrych
rysach; podobny był do wrony. Prawą dłoń uderzającą w struny miał lekko okaleczoną czy też
zdeformowaną. Zpiewali wszyscy oprócz Stefana, który nie znał tych piosenek, którego bolało gardło
i który nie chciał śpiewać, siedząc naburmuszony wśród śpiewaków. Wszedł doktor Augeskar.
Potrząsnął ręką Kasimira, witając go i usuwając w cień, niczym wysoki król mający drobnego,
nieprawdopodobnego następcę.
Gdzie twój przyjaciel? Przepraszam, że nie mogłem po was wyjechać, miałem nagłe
wezwanie. Wycięcie wyrostka robaczkowego na stole w jadalni. Zupełnie jakbym kroił gęś na Boże
Narodzenie. Idz do łóżka, Antony. Bendiko, przynieś mi kieliszek. Joachimie? Pan, panie Fabbre?
Nalał czerwonego wina i usiadł z nimi przy wielkim, okrągłym stole. Znów śpiewali. Augeskar
poddawał piosenki, prowadził inne głosy; wypełniał sobą pokój. Jasnowłosa córka flirtowała z nim,
czarnowłose maleństwo głośno się zaśmiewało, Bendika droczyła się z Kasimirem, Bret zaśpiewał
piosenkę miłosną po szwedzku; była dopiero jedenasta. Doktor Augeskar miał szare, przejrzyste oczy
i jasne
brwi. Stefan napotkał jego spojrzenie.
Jest pan przeziębiony?
Tak.
To proszę iść do łóżka. Diano! Gdzie śpi pan Fabbre? Skruszony Kasimir zerwał się z krzesła,
zaprowadził Stefana na górę przez korytarze i pokoje pachnące sianem i deszczem.
Kiedy jest śniadanie?
O każdej porze. Kasimir nigdy nie wiedział, co się kiedy dzieje. Dobranoc, Stefanie.
Była to jednak zła noc, podczas której okaleczona ręka Breta cały czas zrywała po kolei z
dzwięcznym brzękiem wielkie, wijące się struny, a on sam wyjaśniał z uśmiechem: "Tak postępuje
się z nimi na końcu". Rano Stefan nie mógł wstać. Oświetlone słońcem ściany pochylały się nad jego
łóżkiem, a niebo rozciągało się w oknach niczym wielki, błękitny balon. Leżał. Zakrył dłońmi
sztywne jak druty włosy i jęknął. Do pokoju wszedł wysoki, złocistosiwy mężczyzna i oznajmił z
niezachwianą pewnością:
Jesteś chory, mój chłopcze. To było jak balsam. Chory, jest chory, ściany i niebo są na
miejscu. Masz bardzo zacną gorączkę rzekł lekarz i Stefan, bliski łez, uśmiechnął się, czując się
osobą zacną, skąpaną w obojętnej czułości tego rosłego człowieka, który był równie królewski,
pewny siebie i nieczuły, jak słońce na niebie. Do lasów, grot i małych, ciasnych pokojów jego
gorączki nie docierał jednak żaden promień słońca, a po pewnym czasie nie docierała nawet i woda.
Dom stał cichy we wrześniowym słońcu i ciemności.
Tej nocy pani Augeskar z kłębkem wełny, igłą i skarpetką, na chwilę znieruchomiałymi w jej
rękach, uniosła zwieńczoną warkoczami głowę, nasłuchując tak, jak nasłuchiwała wiele lat temu
płaczu pierwszego syna, Kasimira, który spał w kołysce na górze.
Biedne dziecko szepnęła. Bruna też uniosła swą jasną głowę, nasłuchując pierwszy raz,
słysząc samotny krzyk dobiegający z lasów, w których nigdy nie była. Dom stał w milczeniu.
Drugiego dnia chłopcy bawili się na dworze, dopóki nie spadł deszcz i nie zapadła noc. Kasimir stał
w kuchni, z kamienną twarzą, piłując na swoich przerośnię-tych skrzypcach, przy szyjce instrumentu.
Nie przerwał gry, gdy do kuchni weszli inni, by przysiąść na stołkach, oprzeć się o zlew i
rozmawiać, no bo przecież było ich siedmioro młodzieży na wakacjach i nie mogli milczeć. Pod
warstwą ich głosów płynął głęboki, słaby, śpiewny, lecz pozbawiony słów głos wiolonczeli
Kasimira niczym wołanie z głębi lasu, tak że Bruna, nagle straciwszy cierpliwość i uniezależniwszy
się, samotnie, nie trzecia córka, nie czwarte dziecko ani jedna z młodzieży, wymknęła się i poszła na
górę, żeby zobaczyć, jak wygląda ta ciężka choroba, ta śmiertelność.
Nie były do niczego podobne. Młodzieniec spał. Miał bladą twarz, włosy czarne na białym lnie:
wyrazne jak wydrukowane słowa, lecz w obcym języku.
Zeszła na dół i powiedziała matce, że zajrzała do gościa, który spokojnie śpi; była to prawda,
lecz nie cała. Przekonała się na górze, iż jest już gotowa odkryć drogę prowadzącą przez las; dojrzała
i potrafi już umrzeć.
On był jej przewodnikiem, ten młody mężczyzna, który przyszedł z deszczu z zapaleniem płuc.
Po południu piątego dnia znów poszła do jego pokoju. Leżał, wracając do zdrowia, słaby i
zadowolony, rozmyślając o pewnym poranku przed dziesięciu laty, kiedy z ojcem i dziadkiem
poszedł na spacer za kamieniołomy; o kwietniowym poranku na suchej równinie skąpanej w blasku
słońca i niebieskich kwiatach. Kiedy minęli kamieniołomy Towarzystwa Chorin, zaczęli nagle
mówić o polityce i Stefan zrozumiał, że wyszli z miasta na pustą równinę po to, by mogli pewne
rzeczy powiedzieć na głos, by on mógł usłyszeć, co mówi ojciec:
Zawsze wystarczy mrówek do zapełnienia wszystkich mrowisk mrówek robotnic i mrówek
żołnierzy.
Dziadek, kostyczny, zgorzkniały, kapryśny człowiek, w wieku siedemdziesięciu lat bardziej
gniewny i łagodniejszy od swego syna i równie wrażliwy jak jego trzynastoletni wnuk, powiedział:
To wyjedz, Kosta, dlaczego nie wyjedziesz?
Tylko się z nim droczył. %7ładen z nich nie uciekłby ani nie wyjechał. Stefan, będąc już
mężczyzną, szedł z dwoma innymi mężczyznami po nagiej równinie, niebieskiej od kwiatów
krótkiego kwietnia; dzielili się z nim swoim gniewem, swoim jałowym, bezradnym uporem i
krótkotrwałym błękitnym płomieniem swego gniewu. Rozmawiając pod otwartym niebem, dali mu
klucz do domu męskości, więzienia, w którym żyli i w którym będzie żył on. Oni jednak znali inne
domy. On nie. W pewnej chwili dziad, Stefan Fabbre, położył dłoń na ramieniu młodego Stefana,
mówiąc do syna:
Co zrobilibyśmy z wolnością, Kosta, gdybyśmy ją mieli? Co z nią zrobił Zachód? Zjadł ją.
Wrzucił do brzucha. Zachód to wielki, cudowny brzuch. Z mądrą głową na górze, z głową człowieka,
z umysłem i oczyma człowieka, ale reszta to wyłącznie brzuch. On już nie potrafi chodzić. Siedzi przy
stole i bez końca je, wymyślając maszyny, które przynosiłyby mu coraz więcej jedzenia. Rzuca
jedzenie czarnożółtym szczurom pod stołem, żeby nie podgryzały otaczających go ścian. On siedzi
sobie tam, a my jesteśmy tu, nie mając w żołądkach nic oprócz powietrza, powietrza i raka,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]