[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nieco o sytuacji, w jakiej...
- Przepraszam, panie Freeman, ale nie wie pan nic o moim
szczególnym położeniu. Może stracił pan żonę, ale nie dom, w którym
mieszkał pan przez dwadzieścia lat, ani prawo do kierowania swoim życiem.
- Ja... Racja. Ale proszę pomyśleć, wdowo Berry. Samotna kobieta...
- Nie zmienia się z dnia na dzień w głupią gęś. Czy muszę znów panu
przypomnieć o długich miesiącach, kiedy sama dawałam sobie radę ze
wszystkim, gdy Edward wypływał w morze?
- Najmocniej przepraszam. Nie chciałem... Lyddie gwałtownie
wypuściła powietrze z płuc.
15
3
- Nie, to ja pana przepraszam, panie Freeman. Zdaje się, że nie jestem
dziś w najlepszym nastroju do spotkań towarzyskich. %7łegnam pana.
Przyspieszyła kroku i się oddaliła. Mógłby ją z łatwością dogonić.
Ponieważ tego nie zrobił, uznała, iż do pewnego stopnia rozumie jej
położenie. Ale najwidoczniej doszedł do wniosku, że nie może tak tego
zostawić, bo nim odległość między nimi stała się zbyt duża, zaczął biec za
nią.
- Wdowo Berry, zapewniam panią, że doskonale znam pani
umiejętności prowadzenia domu. Pani mąż często się tym chwalił. Ale
kobieta samotna od czasu do czasu a kobieta owdowiała... to zupełnie co
innego.
- W świetle prawa owszem.
- W świetle prawa i w życiu. Tak czy inaczej, proszę pamiętać, że
zawsze jestem do pani usług.
Lyddie nie zdążyła mu podziękować. Zza rogu wyłonił się diakon
Smalley, a Lyddie nie miała ochoty oglądać go zadowolonego, że w końcu
zostanie właścicielem domu Edwarda. Postanowiła skręcić i kontynuować
spacer. Zrobiła dużą pętlę i nim dotarła do domu Clarke'a, jej spódnica
prawie wyschła. Ujrzała Ebena Freemana na ścieżce przed sobą. Tak się
akurat złożyło, że Nathan właśnie wyszedł z domu. Lyddie nie zależało na
spotkaniu z żadnym z nich, schowała się więc za stodołą, przypuszczając, że
obaj panowie udadzą się prosto do gabinetu Nathana, a wtedy ona
niepostrzeżenie wślizgnie się do domu. Ale mężczyzni zatrzymali się na
ścieżce.
Zaczęli rozmowę od dyskusji o pogodzie: jutro wiatr ustanie. Raczej
pojutrze, bo wieje głównie z północy. Skądże znowu, przez całe popołudnie
wiał ze wschodu. W tym momencie Freeman zapytał:
15
3
- A jak się ma pani Clarke?
- Bardzo dobrze.
- A wdowa Berry?
- A czemu pan pyta?
- Czemu pytam? %7łeby się dowiedzieć, jak się czuje. Z czystej
kurtuazji.
- Ha! No więc dobrze. Niech mi wolno będzie poinformować, że
wdowa Berry ma się dobrze. A nawet bardzo dobrze. Jest zadbana, jest
zdrowa, są tacy, którzy nadal uważają ją za urodziwą. Zmiem twierdzić, że
krótko pozostanie w mojej stajni.
- Chyba zle mnie pan zrozumiał, panie Clarke. Pytałem o pańską
teściową, a nie klacz.
- Klacz! Ha-ha! Dobre sobie, panie Freeman! Muszę pana jednak
zapewnić, że moja klacz kosztowałaby pana znacznie drożej, chociaż nie
wszystkie potrzeby mężczyzny zaspokaja. Freeman, już długo żyjesz
samotnie, niektórzy powiedzieliby, że zbyt długo...
- Mam oddaną siostrę, która już czeka na mnie z obiadem, więc nie
mogę dłużej ciągnąć tej rozmowy - przerwał mu Freeman. - Zatrzymałem
się tylko dlatego, żeby panu powiedzieć, iż Sam Cowett zdecydował się na
podział lasku.
- A to dopiero wiadomość! Co go do tego skłoniło?
- Nie wiem i nie zamierzam dociekać. Spotkałem również Smalleya i
pozwoliłem sobie podzielić się z nim tą nowiną. Jest naprawdę
zainteresowany zakupem. Nie reprezentuję go, ale ponieważ i tak
zmierzałem w tę stronę, zgodziłem się przekazać tę wiadomość.
- No, no, przynosi mi pan dziś same dobre wieści. Dziękuję, Freeman.
Wejdz i uczcimy to kieliszeczkiem.
15
3
- Nie, dziękuję. Naprawdę muszę już iść. Wyrazy uszanowania dla...
- Zapewniam pana, że przekażę wdowie Berry pańskie wyrazy
największego uszanowania.
- Miałem na myśli panią Clarke. Ale oczywiście może pan przekazać
pozdrowienia również wdowie.
Dla Lyddie stanowiło słabą pociechę odkrycie, że w wieku trzydziestu
dziewięciu lat nadal potrafi się zapłonić jak dziewica.
*
Następnego dnia Lyddie wybrała się na spacer inną trasą. Przeszła na
drugą stronę drogi prowadzącej do młyna i podążyła wzdłuż potoku.
Pokonała spory kawałek, nim się zorientowała, gdzie jest, i bardzo ją to
zdziwiło. Klony i wiśnie zakwitły na różowo, zielone zdzbła błyszczały
wśród zrudziałej trawy. Weszła na pieniek sterczący z wody i niebawem
dostrzegła szarozielone cienie pierwszych aloz tęczowych. Był kwiecień. W
końcu minął marzec, a prawie tego nie zauważyła. Lyddie stała jak w
transie, obserwując ryby i zastanawiając się, co jeszcze umknęło jej uwadze, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl