[ Pobierz całość w formacie PDF ]

cowicza , czyli  Zubla , które to miano jedno pokolenie naszej szkoły przekazywało następ-
nemu  delegowany w tym celu zapaleniec w pojedynkę  zbierał się i reprezentował ogół, a
wesoła reszta kierowała swe chyże kroki ku gwiazdom najzupełniej ziemskim i daleko bar-
dziej dostępnym. Spotkani na ulicy o tak póznej i zakazanej godzinie przez czynniki miaro-
dajne i szpiegujące, zwalali swą karygodną obecność wśród zawiłości ciemnych ulic na barki
astronoma Gracjana, tłumacząc się, że właśnie zdążają pod cerkiew na obserwacje pierścieni
Saturna. Wykręty takie przyjmowane były za dobrą monetę, o ile się wpadało w ręce któregoś
z fafułów gimnazjalnych, normalnych belfrów, filologów czy przyrodników, którym tropienie
czeladki gimnazjalnej narzucano z góry, jako wstrętny dla nich obowiązek. Lecz był ktoś,
komu najbardziej szybkonogi Achilles nigdy ujść nie zdołał, a po pojmaniu nie wyśliznął się
ze szponów za pomocą opowieści o  gwiazdach .
..Pomocnik gospodarzy klas  pan  dajmy na to  Smirnow, a raczej  Ryży , wiedział
doskonale, jakie każdemu z nas gwiazdy świecą, w jakim punkcie miasta, w którym domu i w
którym oknie. Był to elegancki jegomość w pełni lat męskich, z rudą bródką starannie utrzy-
maną i czerwonymi włosami, których uczesaniu poświęcał wiele czasu. Nosił buciki najmod-
niejszego fasonu, lakierowane, na wysokich obcasach  paltocik za-prasowany i oczyszczony
idealnie  jedwabną chustkę na szyi, nieposzlakowany melonik i rękawiczki koloru sang-de-
120
boeuf. Wszystko w nim i na nim było wytworne, lekkie, owiewne  z wyjątkiem laski. Laskę
nosił wyjątkowo grubą, krzywulę o gałce potężnej na końcu zgięcia rękojeści, z ołowiu czy
metalu. Tą to laską subtelny  Ryży umiał manewrować w sposób niezrównany. Gdy prze-
stępca gimnazjalny, dostrzeżony z dala wieczorem, zaczynał przed tropicielem  wiać , jako
wiatr wieje, a raczej jak wieją młode i zdrowe nogi siedemnastoletnie,  Ryży puszczał się za
uciekającym w pogoń, również jak wiatr, na swych giętkich i cienkich kończynach  lecz do
pewnej tylko granicy. W momencie uznanym za nieomylnie odpowiedni  znakomitym rzu-
tem po ziemi puszczał swą krzywulę w taki sposób, że wpadała między nogi drapichrusta i
obalała go na ziemię. Wówczas  Ryży , niby zwinny kot, dopadał ofiary i łagodnie ciągnął ją
do protokołu, który dla kończących gimnazjum mógł mieć następstwa fatalne, aż do unie-
możliwienia matury.
 Ryży był nad wyraz uprzejmy: kłaniał nam się do ziemi swym okrągłym melonikiem i
wytwornymi ruchy światowca. Gdy czegokolwiek od niego żądano, spełniał wszystko ochot-
nie, w podskokach. Był szpiclem przystawionym do nas specjalnie, toteż znał się na nas jak
rzeczoznawca na towarze. My również przypatrzyliśmy się jemu dokładnie, przejrzeliśmy go
od góry do dołu i na przestrzał. Wiedzieliśmy, jakie są jego obyczaje, maniery, narowy i amo-
ry. Spostrzegliśmy, gdzie i kiedy bywa, co robi i mówi, i mieliśmy zanotowany każdy z jego
beznadziejnych uśmiechów na widok młodocianych piękności naszego starego grodu. Dziś
można już nawet nie robić tajemnicy, tak przecie długo  konspirowanej , z tego faktu, iż w
pewnym ciemnym kącie Pocztowej ulicy spraliśmy rudą fizys tak należycie i tak dokładnie,
że nasz pedagog nawet nie  zrobił użytku z tego zamachu i nikomu się nie poskarżył. Za to
miał nas wszystkich na oku, na sercu, na wątrobie i na śledzionie. Pamiętał o nas wrażliwo-
ścią swych różanych policzków.
W tym czasie najbliższy mój przyjaciel Jan Wacław Machajski mieszkał u pewnej zamoż-
nej rodziny, gdzie za lekcje, czyli tak zwane  korepy , udzielane dwu chłopcom, miał pokój i
utrzymanie  ja zaś w podobny sposób przeżywiałem się u innej familii, w zamian za ciężkie
 korepy udzielane dwojgu nad-matołków. Mieszkania nasze mieściły się w tej samej okolicy
miasta, przedzielone podmiejskimi placami, ogrodami i łąkami. Zawikłana kombinacja uli-
czek, przesmyków, kładek i przełazów między wielkimi parkanami, brudna i błotnista ponad
wszelkie europejskie wyobrażenie, łączyła nasze owoczesne legowiska. Dom, gdzie mieszkał
Jan Wacław, stał, a właściwie głęboko siedział w dużym i cienistym ogrodzie, otoczonym
wysokimi murami. Front domu wychylał się z ogrodu na olbrzymi dziedziniec, istny plac pu-
bliczny, zastawiony wokół murowanymi składami i magazynami o ślepych oknach i kutych
drzwiach. Był to jakiś nie funkcjonujący już browar, przerobiony już to na mieszkania, już na
składy sklepowe. Cała ta posesja, jak wielki prostokąt, przylegała do dwu szerokich ulic, a z
każdej z tych ulic prowadziła do jej wnętrza duża brama. Długa i rozłożysta ulica  Warszaw-
ska , biegnąca wzdłuż owej posesji, miała co najmniej połowę swej rozległości zajętą przez
ślepe ściany składów i wysoki mur ogrodu. W jednym tylko miejscu te nieskończenie nudne,
jakby florenckie, mury przerywała pierwsza z bram prowadząca na wielki dziedziniec.
Lekcje moje popołudniowe na mieście i korepetycje wieczorne w domu kończyły się do-
piero około godziny dziesiątej. O tej porze mogłem brać się do swoich własnych zadań. Dla
ułatwienia sobie roboty szedłem niemal codziennie po godzinie dziesiątej wieczorem do Jana
Wacława dla odrabiania z nim razem jutrzejszych  kawałków , albo, co się zdarzało najczę-
ściej, dla wspólnego czytania i zapamiętałego dyskutowania aż do póznej godziny.
Czytaliśmy, co tylko gdzie było na placu, w jakiejkolwiek szafie: Wiktora Hugo i Karola
Libelta, Słowackiego i Turgieniewa, Henryka Tomasza Buckle a i Brandesa, Mickiewicza i
Drapera, Quineta i Sienkiewicza. Czasami, w księżycowe noce, wykradaliśmy się przez okno
i jedną z owych starych bram chyłkiem za miasto, za przedmieście zwane  Pocieszką , aż na
odludną szosę warszawską. Tam w pustce zupełnej, podczas cichej nocy, Jan Wacław wygła-
szał monolog Nika z Marii Stuart, wiersz do matki lub Grób Agamemnona Słowackiego: Nik
121
 była to główna i najbardziej imponująca rola w repertuarze Jana Wacława. Nie była jednak
jedyną. Pasowała najbardziej do jego temperamentu, upodobań, brzmienia głosu   grała się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl